Unbreakable Kimmy Schmidt” to komedia, w której absurd goni absurd, a tematyka bardziej nadaje się na poważny psychologiczny dramat niż na radosną opowieść o pięknie życia. O dziwo jednak, wszystko tu działa i komponuje się ze sobą idealnie. Dodatkowo wszyscy, którzy tęsknią za „30 Rock”, poczują się jak w domu, bowiem za obie produkcje odpowiedzialna jest Tina Fey. I trzeba jej przyznać jedno – na robieniu komedii to się zna. „Unbreakable Kimmy Schmidt” opowiada historię tytułowej Kimmy. Połowę swojego życia spędziła w podziemnym bunkrze jako uprowadzona członkini sekty, której wmówiono, że nastał czas apokalipsy i cała planeta została zniszczona. Brzmi niemożliwie? Po 15 latach porwane kobiety zostają odnalezione i uwolnione, a Kimmy postanawia od tej pory żyć pełnią życia. I niemożliwe zaczyna się dopiero teraz – oto bowiem świat, który dotąd znała, naprawdę przestał istnieć; zmieniło się wszystko, od stylu życia po technologię. Dziewczyna musi więc znaleźć mieszkanie, pracę i rozgryźć, jak działa świat. I właśnie to miało być siłą napędową całego „Unbreakable Kimmy Schmidt”, tylko że umówmy się, nie jest to nic odkrywczego. Podobne motywy już były obecne choćby w takich serialach jak „Sleepy Hollow” czy „Rectify”. I jeśli skończyć by na tym, to faktycznie, „Unbreakable Kimmy Schmidt” nie ma do zaoferowania nic świeżego w tym temacie, ewentualnie podejście i zrobienie z tego komedii. Jednak produkcja Netflixa ma coś, co zmusza do trwania przy niej i ciągłego oglądania „jeszcze jednego epizodu”, prawdziwego asa w rękawie – absurdalnie przerysowanych bohaterów. [video-browser playlist="652130" suggest=""] Całe szczęście twórcy zdali sobie sprawę, że rzucenie Kimmy w obcy świat nie jest pomysłem wystarczającym na 13 odcinków, dlatego otoczyli ją bohaterami i sytuacjami, które wyciągają potencjał historii i nawet ze słabszych momentów potrafią zrobić coś dobrego. Mamy więc Titusa, stereotypowego do granic możliwości czarnoskórego geja, którego marzeniem jest występować na Broadwayu; mamy Lillian, szemraną staruszkę, która ciągle coś kombinuje, oraz moją ulubienicę – Jacqueline, typową rozpieszczoną żonę miliardera, która nie ma pojęcia o życiu chyba jeszcze bardziej niż panna Schmidt. Wszyscy oni są tak absurdalni, że z miejsca zdobywają serca widzów. Najsmutniejsze jednak, że główna bohaterka, choć równie absurdalna, przy tej palecie osobowości wypada dosyć blado. Nie wiem, czyja to jest wina, bo aktorsko nie mam nikomu w obsadzie nic do zarzucenia, ba, wręcz wszystkim należą się brawa. To chyba wina twórców, którzy tak starali się stworzyć postać idealną, że zwyczajnie przegięli. Jedno jednak im się udało – zebrani bohaterowie w karykaturalny sposób przedstawiają przekrój amerykańskiego społeczeństwa. I jest to zaprezentowane bardzo zmyślnie, z jednej bowiem strony taki wachlarz charakterów z tak stereotypowymi cechami aż bije po oczach, z drugiej zaś wszystko jest tak przerysowane, podlane humorem i absurdem, że wątpię, by przeciętny Amerykanin, oglądając „Unbreakable Kimmy Schmidt”, pomyślał: Hej, to tak naprawdę serial o nas. I nie chodzi o ich sławne (stereotypowe) zdolności umysłowe - by to dostrzec, potrzeba chwili refleksji, do której serial opakowany i podany w taki sposób zwyczajnie nie zmusza. To po prostu rozrywka, sitcom, w którym można doszukiwać się jakiegoś drugiego dna czy głębiej interpretować. Nie można oczywiście recenzować serialu komediowego, nie wspominając o gagach, a tych w „Unbreakable Kimmy Schmidt” jest od groma. Część z nich działa, część nie do końca, część to subtelny humor sytuacyjny, a część to po prostu żarty, które walą widza w pysk i zmuszają do śmiechu. Do wyboru, do koloru - każdy znajdzie odpowiadający mu typ humoru. Między innymi mamy więc sektę na rowerach stacjonarnych, której guru to trener fitness, mamy musical o 12 Spider-Manach, mamy bunt przebierańców w sklepie z kostiumami. Po prostu dzieje się. I to dzieje się cudownie i śmiesznie. Widz, oglądając „Unbreakable Kimmy Schmidt”, ma poczucie dobrej zabawy, a dzisiejsze komedie nie zawsze to oferują, więc serial tym bardziej wygrywa na tym polu. Większość odcinków zdecydowanie daje radę, jednak najlepsze są trzy ostatnie, które stanowią jakby zupełnie odrębną historię. Bo o ile wcześniej przedstawione zostają przygody Kimmy i jej sposoby na radzenie sobie z życiem, tak od „Kimmy Rides a Bike!” widzowie mają do czynienia z czymś na kształt nowej jakości – twórcy postanawiają pokazać proces sądowy sprawcy całego zamieszania, założyciela sekty. I te odcinki nie tylko śmieszą całą górą absurdów dotyczących sądownictwa w Stanach, one autentycznie wzbudzają emocje, czego zupełnie nie spodziewałem się po serialu, którego głównym zadaniem jest zapewnianie niezobowiązującej rozrywki. Do tego na fanów serialu „Mad Men” czeka miła niespodzianka. Czytaj również: Daty premier seriali Netflixa. Kiedy zadebiutuje „Sense 8″?Unbreakable Kimmy Schmidt” to serial, który bawi w sposób najlepszy z możliwych. Większość gagów napisana jest z wyczuciem, bohaterowie skonstruowani są w przemyślany sposób, a cała fabuła szybko oraz zwinnie mknie po ekranie i kończy się zdecydowanie za szybko. To również dowód na to, że Netflix potrafi stworzyć wszystko - nie tylko thriller polityczny czy epickie historyczne widowisko, ale również pogodną i przyjemną komedyjkę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj