Uniwersum DC według Mike'a Mignoli to pozycja, na którą czekali wszyscy polscy fani twórcy Hellboya. Jak wypada właśnie wydana w naszym kraju antologia? Sprawdzamy w naszej recenzji.
Jestem niemal przekonany, że w naszym kraju znajdzie się całkiem spora grupa fanów, którzy z niecierpliwością czekali na polską premierę komiksu
Uniwersum DC według Mike'a Mignoli. Samo nazwisko autora postaci Hellboya w tytule jest tu przecież wabikiem; oryginalna twórczość artysty wciąż ma rzesze miłośników na całym świecie. Składa się jednak tak, że w odniesieniu do recenzowanego tomu to, kto za niego odpowiada, staje się mieczem obosiecznym. Z jednej strony pozycja ta z całą pewnością przypadnie do gustu wszystkim fanatykom makabry spod znaku Mignoli, przy czym kluczowe w tym kontekście jest słowo "fanatyk". Jeśli akurat nim nie jesteś, lektura opowieści może cię w niektórych miejscach najzwyczajniej w świecie znużyć. Nie liczcie też na to, że na kartach komiksu poznacie Mike'a Mignolę jako ukształtowanego już artystycznie tytana powieści graficznych. W skład jego
Uniwersum DC weszły bowiem przede wszystkim historie, które tworzył w latach 80., zanim gwiazda artysty zaczęła świecić pełnym blaskiem. Innymi słowy: to dobra okazja, aby poznać jego prace w momencie, gdy nadal poszukiwał on jednoznacznej definicji własnego stylu. Koniec końców o tym, czy cała antologia faktycznie zasługuje na miano "kultowej", będziecie toczyć długie boje - głównie ze sobą samym.
Zacznijmy od tego, czego w
Uniwersum DC według Mike'a Mignoli nie ma. Brak wybitnych
Gotham w świetle lamp gazowych i
Zagłady Gotham to bez dwóch zdań przykra niespodzianka dla wszystkich rodzimych fanów artysty. Taki zabieg jest tym bardziej niezrozumiały, że na okładce komiksu znalazł się w końcu Batman, paradoksalnie pełniący w całym tomie funkcję drugorzędną. Znacznie więcej tu Supermana (miłośnicy superbohaterskich jatek będą mogli zatracić się w opowieści pokazującej Człowieka ze Stali jako gladiatora) i historii Kryptona, przedstawiającej zarówno cywilizacyjny rozwój planety, jak i proces doprowadzający do jej upadku. Czytelnicy mogą też zapoznać się z aż 4 zeszytami o Widmowym Przybyszu, osadzonym w świecie Potwora z Bagien
Drzewa jak bogowie, dwoma relatywnie nowymi, krótkimi historiami, przy których Mignola pracował jako współautor scenariusza i - co prawdopodobnie najważniejsze - wydanym w Polsce wcześniej, wyśmienitym
Sanctum z Batmanem w roli głównej. Na deser zostaje jeszcze naprawdę obszerna galeria okładek, obrazująca ewolucję stylu Mignoli.
Nie ulega wątpliwości, że najlepszą składową tomu jest właśnie
Sanctum, historia, która zdecydowanie wytrzymuje próbę czasu. Ta opowieść o Mrocznym Rycerzu w kapitalny sposób ogrywa konwencję grozy i koszmaru, zarówno na poziomie scenariusza, jak i wizualnym udowadniając, że twórca Hellboya jest w tym gatunku mistrzem niedoścignionym. Naprawdę dobrze wypada również
Świat Kryptona i inne elementy nawiązujące do mitologii Człowieka ze Stali. Jeśli spojrzymy na nie kompleksowo, odnajdziemy w nich niezwykle rozbudowaną, wciągającą kronikę planety, przy czym jej siłą są w pierwszej kolejności dokonania scenarzystów z
Johnem Byrnem na czele - co zaskakujące, ilustracje Mignoli, przynajmniej miejscami, w porównaniu z nimi wydają się anachroniczne. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że większości odbiorców spodoba się historia batalii Supermana i Banshee, która z jednej strony budzi wyraźne skojarzenia ze współczesną twórczością artysty, z drugiej zaś jest bodajże najzabawniejszym elementem całego komiksu. Na tym tle gorzej bądź dużo gorzej prezentują się inne jego części, by odwołać się choćby do zeszytów poświęconych Widmowemu Przybyszowi. Nie dość, że w aspekcie fabularnym mogą być one dla dzisiejszych czytelników nie lada wyzwaniem, to jeszcze odrzucają kuriozalnymi dialogami i absurdalnością przedstawionych zdarzeń. Poziom
Uniwersum DC według Mike'a Mignoli jest więc mocno nierówny; szkoda, skoro po komiksie o takim tytule spodziewaliśmy się raczej tworu stanowiącego prawdziwe opus magnum artysty z okresu jego pracy dla DC.
W ostatecznym rozrachunku ocena całego tomu zależy więc od przyjętej perspektywy. Zawiodą się ci, którzy zwabieni nazwiskiem autora będą próbowali dostrzec w albumie przedłużenie jego dokonań, znaną ze współczesnych tytułów, charakterystyczną kreskę i pomysły rodem z innego świata.
Uniwersum DC według Mike'a Mignoli to bowiem przede wszystkim zapis drogi, którą przebył twórca, aby zostać prawdziwą ikoną powieści graficznych. Owszem, w niektórych częściach komiksu natrafimy na coś, co można pełnoprawnie określić jako podwaliny jego obecnego stylu, lecz zanim Mignola wspiął się na artystyczny panteon, musiał sam zdefiniować swoją wizję tego działu sztuki. Jeśli spojrzymy na album pod tym kątem, po lekturze będziemy usatysfakcjonowani. Zupełnie inaczej odniesiemy się też do warstwy graficznej, która jest najlepszym dowodem na to, jak długie boje Mignola musiał prowadzić z decydentami DC. To trochę tak, jakby jego artystyczne fajerwerki były nieustannie hamowane przez tajemniczą siłę, zaklętą w umysłach redaktorów prowadzących i nakładających tusz, którzy przeszło 30 lat temu koncepcje wizualne wschodzącej gwiazdy komiksów traktowane były jako aberracje. Mike Mignola koniec końców wyszedł z tej batalii zwycięsko. Niekoniecznie poprzez moc sprawczą historii wchodzących w skład recenzowanej pozycji - raczej konsekwentnie dążąc do celu i rozwijając się jako artysta. Jego
Uniwersum DC doskonale to potwierdza.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h