Nowy serial Netflixa V-Wars, powstały na podstawie komiksu Jonathana Maberry’ego, jest kolejną, po Pamiętnikach wampirów czy Czystej krwi produkcją, która sięga po mit wampira. Niestety tym razem motyw zostaje odarty z romantycznego uroku i pozostaje jedynie ubogą wariacją na temat nieumarłych żywiących się krwią. I chociaż serial ma swoje mocne strony, to wielbiciele wampirów poczują się rozczarowani. Zacznijmy jednak od przyjrzenia się samej fabule. Na Ziemi uaktywnia się wirus, przez który posiadający szczególne uwarunkowanie genetyczne ludzie zamieniają się w wampiryczne stworzenia. Sprawa staje się zagrożeniem na skalę całego kraju, a jest w nią osobiście zaangażowany doktor Luther Swann. Na polecenie Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, która za wszelką cenę chce unieszkodliwić krwiopijców, naukowiec musi odnaleźć odpowiadający za zachorowania gen. Najlepszy przyjaciel Swanna, Michael, to „pacjent zero” – człowiek, który jako pierwszy zachorował na tajemniczą chorobę i który staje na czele osób przemienionych w wampiropodobne istoty. Twórcy V-Wars uznali zapewne, że postawienie przyjaciół po dwóch różnych stronach barykady da świetny punkt wyjścia dla serialowego konfliktu. W tym jednak tkwi zasadniczy problem, ponieważ bohaterowie nie zwrócili się przeciwko sobie. Nie dochodzi między nimi do konfliktu, ponieważ antagonistą w tym serialu jest nie postać, a siła – choroba. Mamy więc dwóch dobrych bohaterów, prawdziwych przyjaciół, z których jeden zachowuje się brutalnie nie dlatego, że sam jest zły, lecz dlatego, że został zainfekowany. Od początku więc przypuszczamy, że dobro i przyjaźń w końcu muszą się zjednoczyć. Ta walka nie toczy się między poróżnionymi bohaterami a właśnie to byłoby interesujące, gdyby dotychczas najlepsi przyjaciele rzeczywiście zwrócili się przeciwko sobie, zostali ze sobą skonfrontowani. W przeciwnym razie V-Wars jest raczej opowieścią o lojalności i przyjaźni na przekór wszystkiemu, w której w zasadzie nie mamy żadnego silnego antagonisty. A ten, w przypadku takiego akurat serialu, jest wskazany. Jeśli chodzi o samych bohaterów V-Wars, to są oni udanymi postaciami. Doktor Swann to prawy obywatel, dobry i moralny człowiek. W obliczu niebezpieczeństwa musi jednak podejmować trudne, stojące w sprzeczności z jego naturą działania. I chociaż może nas dziwić, jak łatwo przechodzi nad tym do porządku dziennego, to jednak sama interakcja Swanna z otoczeniem, z sytuacją, w której się znalazł, jest wiarygodna. Trzeba także dodać, że obsadzenie Iana Somerhaldera w tej roli było dobrym posunięciem, i to nie tylko marketingowym, gwarantującym transfer części widzów Pamiętników wampirów do V-Wars. Chociaż na początku serialu nieco trudno się przyzwyczaić do dodających mu inteligencji i naukowości okularków, to jednak z biegiem akcji dochodzimy do wniosku, że Somerhalder pasuje do tej roli. Całkiem sympatycznie się go w tym miejscu ogląda, aktor adekwatnie scalił się z odgrywaną przez siebie postacią i przez cały sezon przeprowadza nas właśnie on. Jeśli zaś o Michaela, to w pierwszych odcinkach w sposób całkiem udany w postaci subiektywizacji ukazano dramat człowieka, który zmienia się w wampira i nic nie może na to poradzić. Ciekawie pokazana została tocząca się w tym bohaterze walka: jego morderczo-zwierzęce skłonności kontra człowieczeństwo. Podobne rozterki jeszcze silniej zaakcentowano z resztą przy okazji innej, drugoplanowej postaci, w której to chęć niezadawania cierpienia całkowicie wygrała z impulsami krwiopijcy. Także do pozostałych bohaterów jesteśmy w stanie zapałać sympatią, a urozmaiceniem w wachlarzu postaci jest też gang motocyklowy. Szczególnie dobrze w V-Wars wypadł chłopiec grający Desmonda, syna Swanna. I niestety na tym kończą się wszystkie dobre elementy, które można by wskazać w tym serialu, ponieważ już sama historia opowiadana w V-War nie jest wcale emocjonująca. Problemem jest niewciągająca i nieangażująca emocjonalnie akcja. Już w trzecim odcinku V-Wars zaczyna nudzić i chociaż pod koniec sezonu serial się rozkręca, to jednak jest to za mało, aby chcieć żyć tą historią dalej i śledzić ją w kolejnym sezonie. I nie jest w stanie nic na to poradzić końcowy plot twist, a półnagi w ostatniej scenie Ian Somerhalder też nie jest wystarczającą zachętą. Nie da się bowiem ukryć, że V-Wars to serial dość przeciętny, który nie ma nic specjalnego do zaoferowania. I chociaż wymowa filmu jest jednocząca, mówi o tolerancji i o zrozumieniu, o konieczności dialogu, potępia tworzenie podziałów i obozów internowanych, to jednak pozytywne przesłanie to zbyt za mało, by stworzyć dobry serial. Sytuacji nie poprawia wcale kiepski scenariusz. Nie trzeba się nawet specjalnie wysilać, aby dostrzec w nim nielogiczności i zbytnie uproszczenia. Dlaczego np. przy problemie na skalę kraju, a może i świata, antidotum na chorobę szuka tylko jeden naukowiec? Najbardziej jednak rozczarowująca wydaje się być kwestia samych wampirów i to nie tylko ich wizualnego przedstawienia, chociaż i z tym jest problem. Wampirowate postaci są po prostu nieładne, odrażające, pozbawione jakiegokolwiek wdzięku. Podczas ataków wyglądają jak bestie, a to kłóci się z tym, co w toku fabuły część z krwiopijców próbuje udowodnić: mianowicie, że są nowym gatunkiem, a nie potworami. Krwiopijcy z V-Wars przypominają dzikie, ordynarne wilkołaki, a z bogatą figurą wampira jako takiego łączy ich jedynie wypijanie krwi, jej regeneracyjna moc i odczuwana wtedy ekstaza. Z całego więc bogactwa, które niesie ze sobą motyw wampiryzmu, do serialu wrzucono ten najbardziej oczywisty. Krwiopijcy z serialu są więc jedynie wariacją na temat figury wampira, która w literaturze czy folklorze jest nie tylko straszna, lecz przede wszystkim fascynująca i pociągająca. Tutaj tego kompletnie zabrakło. Oczywiście twórcy serialu mają prawo do własnego, dowolnego użycia i interpretacji tegoż motywu, jednak nie da się ukryć, że dla widza jest to rozczarowujące. V-Wars to kolejna produkcja, która zabiera wampirom ich urok, wdzięk, elegancję i klasę, a którą mogliśmy podziwiać w urzekających filmowych postaciach z Nieustraszonych pogromców wampirów Polańskiego, Tylko kochankowie przeżyją Jarmuscha, czy Nosferatu Wampir Herzoga. V-Wars nie jest serialem, który skradnie nasze serca, nie ma w nim też niczego, co mogłoby nas specjalnie ująć. Nie jest to też produkcja, która zapewni szczególnie dobrą rozrywkę. Ślizgamy się raczej po powierzchni poruszanych tematów i wpisanych w serial emocji. Oczywiście V-Wars można z ciekawości obejrzeć, ale na pewno lepiej nie nastawiać się na coś powyżej przeciętności.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj