Zaczynając drugi sezon tego serialu, ma się wrażenie pewnego flashbacku – w końcu zarówno my, jak i bohaterka wracamy do punktu wyjścia. Mel po ucieczce z finału pierwszej serii, znów pojawia się w Virgin River, niektórych uszczęśliwiając, innych zaś pozostawiając ze zmieszanymi uczuciami. W tym czasie Vernon i Hope wchodzą w okres miesiąca miodowego, który oczywiście nie może im pójść za gładko, a Preach podejmuje decyzje, doprowadzającą go do wcielenia się w prawdziwego bohatera sprawy kryminalnej. Żeby przygotować się do tej recenzji, przeczytałam swoją ocenę pierwszego sezonu Virgin River i wniosek nasuwa się jeden – nic, naprawdę nic się nie zmieniło. Serial jest wciąż przyjemną bajką, którą warto obejrzeć dla poprawienia sobie humoru, ale nadal niewiele się dzieje, pewnych bohaterów trudno zrozumieć, a niektóre sceny są – excusez le mot – z ogromną dawką krindżu. Nie umiem tego inaczej opisać. Ale po kolei. Na pewno nie mogę już narzekać na Mel i Hope, czyli dwie nasze główne bohaterki. Teraz o wiele łatwiej było mi zrozumieć ich zachowania, choć nie mówię, że nie były one irracjonalne czy irytujące – zwłaszcza w przypadku Hope – ale pasowały do bohaterek i miałam uczucie, że wiem, z czego wynikały. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o dwóch innych postaciach. Zachowanie Vernona przez całe dziesięć odcinków było… dziwne. Najpierw prezentował się jako serdeczny przyjaciel Mel, po to, by z odcinka na odcinek zacząć ją krytykować, tak jak w poprzednim sezonie. Po co? Dlaczego ?Nie mam pojęcia i jedynie podzielałam szok głównej bohaterki. Niestety, tej sprawy nie wyjaśniono, więc Vernon pod koniec sezonu przeprosił za swoje zachowanie. I tyle, sprawa zamieciona pod dywan. Wyglądało to trochę, jakby scenarzystom brakowało pomysłów na zapełnienie odcinka, więc zdecydowali się wkleić dialogi z poprzedniej serii. Nieładnie. Jednak Vernona można przeżyć – bo widać, że oprócz tej małej, nazwijmy to, „wpadki”, bohater zachowywał się dobrze. Rozwinął się i spojrzał na pewne sprawy z innej perspektywy. Niestety, nie można tego samego powiedzieć o Charmaine i tym, co zrobili ze swoją postacią. Nie udawajmy, ta bohaterka nie ma łatwej roli do zagrania (w końcu stoi na przeszkodzie PRAWDZIWEJ MIŁOŚCI, rozumiecie). Jednak w zeszłej serii była bardziej… logiczna? Teraz z powodu ciąży chyba dostała amnezji, a jej wątek w każdym odcinku można podsumować w następujący sposób: 1) Char zachowuje się niegrzecznie co do Mel/Jacka, 2) Wszyscy tłumaczą Char, że tak nie można, 3) Char się zgadza i wyciąga jakieś wnioski, przeprasza, jest szansa na zmianę, 4) Char zapomina o wszystkim i wracamy do punktu pierwszego. Wybaczcie, ale nie ma jak tego nazwać inaczej. W końcu w jednym z odcinków bohaterka stwierdza, że powinna zrezygnować z Jacka, bo nie byłby to mąż, który by ją kochał, by w następnym  znów o niego walczyć i wymuszać na nim wspólną przyszłość. Ja rozumiem wszystko, zwłaszcza to, że mamy lubić i współczuć Mel, a nie  Charmaine, jednak robienie z tej bohaterki zwyczajnej idiotki jest ogromnie krzywdzące. Jeśli chodzi o resztę bohaterów, nie mogę narzekać. Cieszę się, że niektóre postacie twórcy rozwinęli, tak jak Connie, która ze zwykłej pobocznej plotkary stała się trochę bardziej pełnowymiarową postacią. „Trochę bardziej”, bo to nadal nie jest jakiś wysoki poziom. Szkoda tylko, że na te pozytywne części Connie nałożono cały wątek ze złością na to, że jej dziewiętnastoletnia siostrzenica uprawia seks, czy to, że kupiła tabletki antykoncepcyjne.  Trudno to jakkolwiek zrozumieć, skoro mówimy o dorosłej kobiecie. Choć z tego, co czytałam, w książce Lizzie była niepełnoletnia, co miało większy sens. I lepiej by wyszło, jakby twórcy zostawili wątek niepełnoletności lub w ogóle dali sobie spokój, bo w ten sposób uczynili z Connie stereotypową babkę z małego miasteczka, a jest to krzywdzące. Jak już mowa o różnego rodzaju wątkach, to jestem po prostu zła, co uczynili z Paige. Motyw, który miał najlepsze perspektywy, szybko został wycięty, przez co Paige znika nam już w pierwszym odcinku. Po co? Dlaczego? Tego, że coś się będzie działo (znowu…), dowiadujemy się przez to, że przyjeżdża brat jej męża, a także na koniec ostatniego odcinka pojawia się syn bohaterki. A tak to nic się nie dzieje. Znów twórcy popełniają ten sam błąd, niepotrzebnie spowalniając wszystkie wątki, których mamy sporo, ale ledwo co się dzieje. Tak samo jest z Bradym, który przeszedł już na „ciemną stronę mocy” i tyle. Jest zły, robi złe rzeczy, Jack chce go przekonać, by jednak wybrał drogę Jedi… pardon, dobrego mieszkańca Virgin River, więc pod koniec mamy sugestię, że gdzieś ta dobra iskierka jeszcze się w nim tli. Oby mu tylko nikt nie uciął ręki. Są jednak wątki, które wypadają dobrze. Tak jak cały związek Hope i Vernona, mimo oczywiście wszystkich zawirowań stworzonych przez panią burmistrz, by nie było za łatwo. Jednak ten motyw bardzo pasuje do charakterów obu postaci i jest odpowiednio słodko-cudaczny. Również cała żałoba Mel wypada bardzo dobrze, poza jedną, bardzo właśnie „krindżową” sceną. Uwielbiam Alexandrę Breckenridge, jednak dziwię się, że nie udźwignęła sceny, gdy Mel dostaje list od ubezpieczyciela. Wyglądała bardziej jak omdlała panienka z XVIII wieku, a nie kobieta rozpaczającą po mężu. Również nie wszystkie sceny „młodej pary”, czyli Ricky’ego i Lizzie, miały w sobie naturalność. Rozumiem, że niektóre sceny miały być zabawno-urocze (jak na przykład rozwiązywanie quizu z liczbą; nie zaśmiałam się) czy  zabawno-romantyczne (jak wspominanie o tym, że są Romeo i Julią). Szkoda tylko, że to nie wychodziło. A – pozwolę sobie na kolokwializm – dawki krindżu wyskakiwały poza skalę. Cieszę się, że znów wróciłam do Virgin River i powitałam wszystkie postaci. Było miło z nimi spędzić czas, odpocząć, zrelaksować się i cieszyć z guilty pleasure. Żałuję tylko, że twórcy nie poprawili błędów z przeszłości. Cóż, zostaje czekać na trzeci sezon. Może wtedy coś się zmieni?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj