Voyagers to produkcja opowiadająca o próbie skolonizowania odległej planety i rozgrywająca się w zasadzie wyłącznie na statku kosmicznym. Czy warto obejrzeć?
Voyagers to tegoroczny film pełnometrażowy skupiający się na misji kolonizacyjnej – a przynajmniej na jednym z ważniejszych jej aspektów. W produkcji śledzimy bowiem historię młodych ludzi, którzy zostali wychowani pod czujnym okiem naukowców, by być jak najlepiej przygotowanymi do zadania, jakie przed nimi stoi – podróży na inną, zdatną do życia planetę. Samo grono wybrańców ma jednak niewielkie szanse, by tam dotrzeć, ponieważ lot trwa aż 86 lat. Ich nadrzędnym celem jest zatem przeżycie w zamkniętej społeczności na statku i nadzorowanie całej misji tak, aby przyszłe pokolenia mogły bezpiecznie wylądować już w nowym świecie. Wszystko zmienia się, gdy w zamkniętej na statku młodzieży zaczyna rodzić się bunt, a do głosu dochodzą pierwotne instynkty – od tej pory powodzenie całej misji wisi na włosku.
Nowa produkcja intryguje ciekawym pomysłem – scenariusz, który tutaj przedstawiono, wydaje się jak najbardziej realny, a sam temat jest moralnie kontrowersyjny, przez co łatwo można się w to wczuć. Idea życia, w którym ma się tylko jedno zadanie do wykonania, w którym wszystko musi pójść dokładnie według planu i w którym jest się niczym więcej, jak zaprogramowanym na potrzeby misji produktem, jest przerażająca. W kilku miejscach bardzo fajnie to pokazano – najmocniej wybrzmiewają sceny, gdy widzimy pozbawione uczuć, uśmiechów czy beztroski dzieci, specjalizujące się w komputerach i nieposiadające chęci do wzajemnej socjalizacji. Ciekawym punktem wyjścia jest też pokładowy bunt, który rozpędza kolejne wydarzenia lawinowo – wszystko wymyka się spod kontroli, młodzi ludzie przegrywają z kretesem, jeśli chodzi o poskromienie własnych instynktów, a chaos na pokładzie jest coraz trudniejszy do opanowania. Pomysł był naprawdę niezły i całość miała potencjał – później natomiast robi się już tylko gorzej, ponieważ okazuje się, że poza krótkim zarysowaniem tych budzących wątpliwość problemów, produkcja nie ma zbyt wiele do zaoferowania.
Akcja nowego filmu szybko zaczyna się robić bardzo przewidywalna, a przez większość czasu obserwujemy nie metafizyczne rozważania na temat ludzkiego życia i jego celowości, a raczej przeciętnej jakości dreszczowiec, w którym nie ma nawet większych elementów zaskoczenia. Bardzo wyraźnie zarysowuje się tu grono „tych dobrych” i „tych złych” – i co gorsza, zarówno jedni, jak i drudzy są praktycznie jednowymiarowi i czarno-biali. Motywacje wrogów nie są niczym uzasadnione i widzowi nie pozostaje nic innego, jak uwierzyć w to, że złym do szpiku kości po prostu się jest, bez większej przyczyny. Zwroty fabularne są schematyczne, twórcom nie udaje się ominąć stereotypów gatunkowych – wszystko to sprawia, że przez cały seans ma się wrażenie, iż oglądamy coś wtórnego. Seans nie sprawia większej frajdy, a od mniej więcej połowy filmu bardzo łatwo stracić zainteresowanie tym, czy misja się powiedzie.
Przyczyną utraty empatii są też sami bohaterowie, którzy tak naprawdę nie wywołują większych emocji. Owszem, jest to logiczne, że nic o nich nie wiemy, bo nie ma w nich niczego tajemniczego – to po prostu młodzi ludzie wyhodowani w zamknięciu, którzy są pozbawieni głębi osobowości, pasji, doświadczeń i własnych przemyśleń. Niestety, mając świadomość wyzwania, jakim jest wprowadzenie tak monolitycznych postaci, twórcy nie dołożyli wystarczających starań, byśmy jakkolwiek się z nimi zżyli. Bohaterowie są nam po prostu obojętni, a ich losy ani ziębią, ani grzeją – to ewidentny minus produkcji, która na pewnym etapie po prostu przestaje wzbudzać emocje. Jeśli chodzi o samą grę aktorską, na wyróżnienie zasługuje chyba jedynie
Fionn Whitehead – aktor rzeczywiście ma tu coś do zagrania i prezentuje się dobrze. Potrzebna dla opowieści, choć uproszczona i spłycona, jest tu też rola
Colina Farrella, który stanowi łącznik między zaprogramowaną do misji młodzieżą a życiem ziemskim. Odgrywający zaś główne role
Lily-Rose Depp i
Tye Sheridan są natomiast tak bezbarwni i pozbawieni charyzmy, że w zasadzie nie da się mieć żadnej opinii na ich temat.
Voyagers to opowieść, która rzeczywiście miała pewien potencjał – ostatecznie jednak okazała się raczej nudnym filmem klasy B. Fabuła nie angażuje emocjonalnie, losy postaci są raczej obojętne, logika co jakiś czas kuleje, gra aktorska niczym się nie wyróżnia, a efekty specjalne (dzięki Bogu stosowane rzadko) wołają o pomstę do nieba – wszystkie elementy składają się na przeciętny obrazek, który po seansie po prostu wylatuje z głowy. Szkoda, bo z takim punktem wyjścia mogło być dużo lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h