Po gigantycznym sukcesie, jakim okazała się ekranizacja pierwszej części kultowej trylogii Suzanne Collins, Igrzyska śmierci, kwestią czasu było przeniesienie na taśmę filmową pozostałych powieści. Zarządzające projektem studio Lionsgate nie kazało fanom zbyt długo czekać. W myśl zasady "kuć żelazo, póki gorące" zapowiedziano premiery trzech kolejnych filmów – każdy w odstępie rocznym. Ostatnią powieść z wiadomych pobudek postanowiono rozbić na dwa filmy i tak jak w przypadku Hobbita rozczulającego się nad detalami, prawdopodobnie także i tutaj przyjdzie nam obcować z dosłownym transferem niemalże każdego akapitu książki.
Opublikowany w listopadzie 2013 roku sequel Igrzysk śmierci - W pierścieniu ognia - dobitnie o tym świadczy. Dwuipółgodzinny film Francisa Lawrence'a to przede wszystkim gratka dla fanów powieści Collins. Dla tych, którzy spodziewali się wiernej ekranizacji, a nie żyjącego swoim życiem widowiska. Bo jakże możemy mówić o widowisku w sytuacji, gdy przez 3/4 filmu zmagamy się z miłosnymi perypetiami Katniss, a ich tłem jest stojące na granicy rewolucji państwo Panem? Ostatnie 40 minut wynagradza nam to pełnym napięcia i akcji survivalem – czyli solidną powtórką z części pierwszej. I choć obraz Lawrence'a mógł zamknąć się w umownych dwóch godzinach projekcji, nie daje większych powodów do malkontenctwa. W przeciwieństwie bowiem do pretensjonalnych i naiwnych książek Collins, jakimś cudem potrafi w świetnie dopracowanej stronie wizualnej i niewybrednej grze aktorów sprzedać tę rzewną miłosną historyjkę osadzoną w realiach postapokaliptycznego, chylącego się ku upadkowi reżimu.
Aż chciałoby się w tym miejscu napisać, że jednym z argumentów świadczących o dobrym poziomie drugich "Igrzysk śmierci" jest elektryzująca muzyka Jamesa Newtona Howarda. Niestety tak nie jest. Już ilustracja poprzedniej części świadczyła niejako o wypaleniu zawodowym kompozytora. Poza jednym tematem (paradoksalnie nie autorstwa Howarda) nie ma tam bowiem nic godnego wielokrotnego odsłuchu. Wydawać by się mogło, że zagęszczenie akcji we "W pierścieniu ognia" i psychologiczna metamorfoza bohaterów zmobilizują Amerykanina do większego wysiłku, tym bardziej że historia jego współpracy z Lawrence'em owocowała przecież dwoma bardzo przyjemnymi partyturami: genialną muzyką do Jestem legendą oraz przyjemną, choć niezobowiązującą Wodą dla słoni. Owe połączenie mrocznego suspensu z łagodną, pełną ciepła liryką byłoby najlepszym rozwiązaniem o tyle, o ile w ramach tej hybrydy zagościłaby jakaś przykuwająca uwagę tematyka. Niestety kompozytor poszedł po linii najmniejszego oporu, skupiając się w głównej mierze na aspekcie funkcjonalnym swojej partytury. Szczególnie wyraźnie problem ten dotyka pierwszej połowy filmu, gdzie pozbawiony wyrazistych i mocnych scen obraz pozostaje praktycznie anonimowy pod względem muzycznym. Swoistego rodzaju odkupieniem jest ostatnia godzina, podczas której dynamiczny montaż i stale rosnące napięcie przekładają się na równie wybuchową i angażującą cały potencjał orkiestry muzykę. Niemniej jednak nawet i na tej płaszczyźnie Jamaes Newton Howard nie unika odtwarzania wielu wypracowanych wcześniej tricków. Efektem tego jest niezwykle utylitarna partytura, o której zapominamy tak szybko, jak szybko opuścimy salę kinową.
Mając to wszystko na względzie, wydawcy z Republic Records oraz sam kompozytor powinni z większą rozwagą podejść do selekcji materiału przygotowanego na okolicznościowy krążek. Bombardowanie słuchacza prawie 80-minutowym soundtrackiem zdecydowanie nie było najlepszym pomysłem. Już oprawa muzyczna do pierwszej części, mimo swojego 45-minutowego czasu prezentacji, potrafiła nużyć nadmiarem zbędnych treści. Co prawda na potrzeby "W pierścieniu ognia" powstało proporcjonalnie więcej muzyki, niemniej jednak zbyt drobiazgowy wgląd w ten jakże ilustracyjny materiał pogrzebał jakiekolwiek szanse na zwrócenie uwagi przypadkowego odbiorcy. Ten z pewnością doskonale odnajdzie się w innym albumie soundtrackowym zawierającym wykorzystane w filmie piosenki, a który to nie jest przedmiotem niniejszej recenzji.
Partyturę rozpoczynamy smutnym Katniss, które prezentuje nam zmodyfikowaną odsłonę tematu głównej bohaterki. Owa modyfikacja polega w dużej mierze na wyrwaniu trochę naiwnej melodii z ram sielankowej liryki, obniżeniu tonacji i zaopatrzeniu jej w niezbędną dla scenerii etnikę. Ciekawy jest fakt, że ów temat staje się również symbolem "zakazanej" miłości między Katniss a Galem. Solowy żeński wokal w ujmującym I Had to Do That oraz Katniss Is Chosen całkiem dobrze odnajduje się w smutku bohaterki, która mimo swojego uczucia i chęci wiedzenia szczęśliwego życia u boku Gale'a staje się marionetką systemu. Trochę więcej ciepła dostarcza temat relacji między Katniss a Peetą (Just Friends). Relacji, które od pozornej miłości uwarunkowanej wydarzeniami na arenie stają się powoli prawdziwym uczuciem między dwojgiem trybutów (I Need You).
Pozostałe wątki nie mają niestety tak wyraźnej i sugestywnej oprawy muzycznej. Od utworu We Have Visitors zaczynamy długą i męczącą podróż po niezbyt absorbującym underscore opisującym pełne napięcia nastroje panujące w poszczególnych dystryktach. Tylko nieliczne fragmenty są w stanie zwrócić naszą uwagę. Tę z pewnością przykuje jednak walc towarzyszący scenom bankietu w rezydencji prezydenta Snowa. Nie inaczej będzie zresztą w przypadku pojawiającego się tylko na chwilę hymnu państwa Panem (Horn of Plenty), skomponowanego przez grupę Arcade Fire. Warto zaznaczyć, że melodia ta wielokrotnie i w różnych aranżach pojawia się w obrazie Lawrence'a. Mimo tego na płycie poświęcono jej… całe trzydzieści sekund.
Cierpliwość miłośników muzycznej akcji również zostaje wystawiona na niemałą próbę. Oto bowiem początkowe dwadzieścia minut mija nam pod znakiem arcynudy. Pierwszym sygnałem świadczącym, że coś się jednak będzie działo, jest utwór Peacekeepers towarzyszący scenom wkroczenia żołnierzy Snowa do Dystryktu 12. Pięciominutowy fragment, oparty w głównej mierze na rytmicznych perkusjach i elektronicznym ambiencie, jest tylko skromną zapowiedzą tego, co będzie się działo za kilkanaście minut, kiedy przejdziemy do muzyki ilustrującej wydarzenia na arenie.
Począwszy od utworu Let's Start przechodzimy do najbardziej emocjonującej części płyty. Kiedy odliczanie dobiega końca, trybuci rzucają się w wir morderczej walki o przedmioty umieszczone w Rogu Obfitości. Owe zmagania trafnie podsumowuje niestroniące od ciężkich fraz, ale i mrocznego underscore, The Games Begin. Muzyka akcji w wykonaniu Jamesa Newtona Howarda nie rozpieszcza nas prostą jak kij od szczotki melodyką. Wszystkie wejścia agresywnych dęciaków, elektronicznych sampli, perkusji czy instrumentów etnicznych dyktowane są tempem rozgrywanej akcji. W całym tym miszmaszu maluje się jednak pewien schemat – mianowicie mocne przywiązanie do rytmiki kreowanej przez rozbudowaną sekcję perkusyjną. Także i tutaj kompozytor nie unika działania na zasadzie skojarzeń. Wszystko dlatego, że arena, na której toczy się walka, jest tym razem dżunglą. Owa sceneria już na starcie odsyła nas do wcześniejszych prac Howarda, zwłaszcza do King Konga i popełnionego niedawno After Earth. Niestety utwory takie, jak The Fog oraz Monkey Mutts nie prezentują żadnego novum w warsztacie Amerykanina. Po prostu sprawnie radzą sobie w obrazie, nie narzucając się przy tym odbiorcy.
Podobne wrażenia pozostawiają po sobie dwa fragmenty ilustrujące dramatyczną końcówkę jubileuszowych Głodowych Igrzysk. Wymownym utworem jest tu Arena Crumbles, w którym raz jeszcze powracamy do smutnego tematu Katniss. Zamykający krążek Good Morning Sweetheart na nowo wprowadza wiele niepokoju, a mistyczny chóralny temat finalizujący film w dramatycznym crescendo otwiera furtkę do kolejnych wydarzeń, jakie kształtowały będą fabułę dwóch ostatnich części serii.
Reasumując, James Newton Howard po raz kolejny niczym nas nie zaskoczył. Pod względem konstrukcyjnym nie ma się do czego przyczepić. Zauważalny od kilku lat spadek formy coraz bardziej się pogłębia, a każda kolejna praca Amerykanina zdaje się być wypranym z pasji rzemiosłem. Szkoda, bowiem zarówno kompozytor, jak i seria, do której tworzy oprawę muzyczną, mają spory potencjał. Osobnym problemem jest również montaż płyty, którą z powodzeniem można było "odchudzić" o co najmniej 20 minut. Dlatego też ścieżkę dźwiękową w obecnej formie polecałbym tylko wiernym (mimo wszystko) fanom Jamesa Newtona Howarda.
PS W Polsce dostępny jest tylko album soundtrackowy zawierający wykorzystane w filmie piosenki.