Na półmetku sezonu miniserialu pozostawiliśmy Davida Koresha wraz z jego podopiecznymi wewnątrz budynku na ranczu Waco. Decyzja o niewspółpracowaniu z FBI w oczywisty sposób wpływa na atmosferę – zaczyna się robić nie tylko niezręcznie, ale i niepokojąco, bo dokonującym oblężenia agentom brakuje cierpliwości. I rzeczywiście to czuć – napięcie narasta wszędzie, zarówno wśród ATF jak i wśród członków Gałęzi Dawidowej, a na ekranie pojawiają się już nie tylko namioty agentów, ale i wielkie czołgi, mierzące lufami w stronę budynku pełnego ludzi. Dodatkowo podkreślają to ujęcia z perspektywy celownika – kamera ma ranczo na muszce i bynajmniej nie jest to bezpieczny ani uniwersalny punkt widzenia – takie budowanie kadrów tylko dodaje całości niepokojącego wydźwięku. Wszyscy czują, że ta sytuacja musi znaleźć jakieś rozwiązanie, a odwlekanie konfrontacji w czasie pod byle pretekstami tylko jej szkodzi. Twórcy serialu bardzo dobrze pokazali to w serialu – w bieżących trzech odcinkach skupiamy się głównie na rozmowach i zaciętych dyskusjach, podczas których poszczególnych bohaterom zwyczajnie puszczają nerwy. Nie wiadomo, co może wydarzyć się za chwilę – z tej przyczyny robi się naprawdę intrygująco. Podczas gdy pierwsze odcinki skupiały się przede wszystkim na Davidzie, w drugiej połowie sezonu jest on jakby zepchnięty nieco na bok. W świetle reflektorów bryluje bowiem Steve, który teraz pełni rolę człowieka niezdecydowanego – wyraźnie widzimy po nim, że chce opowiedzieć się po stronie Davida, jednak w głębi duszy zaczynają zżerać go coraz większe wątpliwości. Steve jest nam obecnie przedstawiany jako osoba, która ma najwięcej oleju w głowie – widać to przede wszystkim w porównaniu z jego żoną, która sprawia wrażenie będącej na narkotykowym haju. Ślepo patrzy w Koresha i nie jest w stanie dojść do samodzielnych wniosków. Ba – nie widzi nawet, że zbliża się zagrożenie i snuje się między kadrami jak cień. Na tle innych postaci, Judy wypada odrobinę dziwnie – to chyba jedyna bohaterka, którą mogę tutaj nazwać irytującą. Na ważną postać wyrasta również Thibodeau, co można było wyczuć już w pierwszych odcinkach. Tak naprawdę wkroczyliśmy do sekty właśnie z nim, toteż jego perspektywa jest w zasadzie kluczowa dla całości - serial w połowie opiera się przecież na książce z jego wspomnieniami z tamtego okresu. Świadomość tego faktu jest ważna, ale z drugiej strony uniemożliwia o zadrżenie o jego los. Skoro bowiem napisał książkę, z góry pewnym jest, że wyjdzie z tej sytuacji cało. Thibodeau wprowadza trochę normalności do tego hermetycznego środowiska i budzi autentyczne uczucia także w Michelle. Młoda dziewczyna jest z Koreshem od lat i prawdopodobnie nigdy nie brała pod uwagę, że mogłaby związać się z kimś innym. Wątek rodzącego się między nimi uczucia jest bardzo miły do obserwowania – w tej dziwnej rzeczywistości wewnątrz budynku wypada bardzo prawdziwie, przekonująco i po prostu – normalnie. Oczywistym jest, że położono na niego dodatkowy nacisk głównie po to, by finałowa tragedia i utrata dziewczyny i jej córeczki uderzyły w widza ze zdwojoną siłą. Mimo tego, iż brutalnie przerwana historia miłosna to częsty zabieg w filmach i serialach, tutaj nie razi to sztucznością i w naturalny sposób sprzyja wzruszeniom.
fot. Paramount Network
W drugiej połowie sezonu nie ma co prawda wartkiej akcji bieżącej, jakiej chyba podświadomie się spodziewałam. Jak się jednak okazuje, nie jest ona wcale koniecznością, by epizody oglądało się dobrze. Wyczuwalne napięcie znajduje swoje ujście nie w konfrontacji bezpośredniej, a właśnie w dyskusjach między postaciami – Gary nie może dogadać się z ATF, natomiast sam Koresh zdaje się odrobinę tracić reputację wśród swojego ludu. Z oazy spokoju zmienia się w rozhisteryzowanego i nieobliczalnego mężczyznę – jego Bóg przestaje być już tak miłosierny jak ostatnio, a on sam często wykorzystuje go jako straszak dla zebranych wokół niego ludzi. Niestety z uwagi na fakt, że w dalszej części sezonu on sam jest odsunięty na bok i lekko przyćmiony Steve'em czy wątkiem Thibodeau, trudno wyraźnie odczuć, co tak naprawdę kryło się pod jego skórą. Jak zapewne wszyscy widzowie, podejrzewałam, że początkowe idealizowanie obrazu lidera pozwoli na większe skontrastowanie z jego prawdziwym ja u schyłku sezonu, tymczasem tak naprawdę David nie przeistacza się w „tego złego” w zasadzie w ogóle. Jego wybuchy i nerwy łatwo można usprawiedliwić – podejrzewam, że wszyscy zachowywalibyśmy się podobnie, gdyby do naszego domu wraz ze ścianą wjechał czołg. Trudno zatem nazwać go pełnoprawnym antagonistą i – jak się zdaje – to wcale nie było celem twórców.

Znacznie większy nacisk poświęcono bowiem czającym się za płotem agentom, którzy z każdą swoją kolejną decyzją jeszcze bardziej się pogrążają. Serial świadomie pokazuje FBI i ATF w negatywnym świetle – to w końcu tutaj dochodzi do najwyraźniejszych rozłamów, łamania zakazów czy nakazów i w końcu totalnej samowolki. Agenci są nam przedstawieni jako kompletnie pozbawieni jakiejkolwiek empatii, zdolni zniszczyć człowieka bez większego powodu - tylko dlatego, że brakuje im cierpliwości. Mamy tu do czynienia z jawnym nadużywaniem władzy i kompletnym ignorowaniem dobra cywilów - kto normalny taranuje ściany budynku jak domek z kart lub wpuszcza zakazany gaz łzawiący w zapadające się fundamenty? W niektórych scenach naprawdę nie wiem, co ci agenci mieli w głowach - trzeba być półgłówkiem by nie wpaść na to, że zawalony budynek uniemożliwia wyjście na zewnątrz. Oni jednak kompletnie się tym nie przejmowali, kontynuując rozbiórkę. Nieludzkie twarze ATF wyraźnie pokazują także te sceny, w których załamana matka Thibodeau prosi choćby o skrawek jakiejkolwiek informacji – niewzruszeni agenci nawet na moment nie okazują litości. Robi to dopiero Gary, który rzeczywiście jest protagonistą całej historii. Mimo tego, iż koniec końców nie otrzymujemy jednoznacznego wskazania winnego, naszymi emocjami manipuluje się tak, byśmy żywili negatywne uczucia właśnie wobec służb specjalnych. Wokół wydarzeń z 1993 roku wciąż pełno kontrowersji i choć ci, którzy oczekiwali odpowiedzi, w serialu raczej ich nie otrzymali, trzeba przyznać, że ogólny obraz tego co się tam stało, nakreśla się dosyć jasno.

Choć twórcy serialu postawili na bezpieczne zarysowanie nie konfliktu głównego i za przyczynę całej tragedii uznali fatalne nieporozumienie, nie udało im się klarownie zrehabilitować agentów FBI. Przekaz serialu jest dość jasny - za tragedię w Waco odpowiadają pochopnie działające służby specjalne. Poza Garym, w zasadzie tylko jeden z agentów wykazuje skruchę - mowa o Deckerze (Shea Whigham), który z całych sił próbuje wydostać kobiety i dzieci z płonącego zakopanego w ziemi autobusu. Reszta przyjmuje wspólny punkt widzenia i sprzedaje opinii publicznej plotkę o zbiorowym samobójstwie. Jako widzowie mamy wgląd w całą tę sytuację niejako od podszewki i możemy śmiało powiedzieć, że nic takiego nie miało miejsca. Jak rzeczywiście było naprawdę? Tego chyba nigdy się nie dowiemy.
fot. Paramount Network
Przez sześć godzinnych epizodów serialu, jesteśmy w stanie współodczuwać z poszczególnymi bohaterami, którzy nie są płascy i budzą autentyczne emocje. Choć kulminacja następuje w zasadzie w ostatnich minutach, napięcie narasta stopniowo już od pierwszego epizodu – Waco jest bardzo dobrze zbudowane i wystarczy tylko chwila, by dać się wciągnąć w tę historię. Im bliżej wielkiego finału, tym silniejsze emocje – na własnej skórze poczułam, jak braknie mi cierpliwości i jak bardzo to wszystko się dłuży, a gdy wybuchła przerażająca kakofonia dźwięków, szczerze współczułam wszystkim uwięzionym, doskonale zdając sobie sprawę co teraz muszą czuć. Za tak silne pobudzanie wrażeń u widza twórcom należy się wielki plus – całość naprawdę niesłychanie angażuje. Może i czuję lekki niedosyt, jeśli chodzi o samo zarysowanie głównego problemu, jakim jest uczestnictwo w sekcie – poplecznicy Koresha aż do samego końca nie sprawia wrażenia wyjętych spod prawa czy niebezpiecznych i tak naprawdę to właśnie z nimi utożsamiłam się bardziej niż z walczącymi "w imię dobra" agentami. Sama postać Davida również pozostawia po sobie niedosyt – nie wiemy o nim tak właściwie nic, nie znamy jego przeszłości ani nawet realiów, jakie panowały w jego społeczności. Być może format miniserialu to zbyt krótki czas na zgłębianie takich tajników, jednak myślę, że dałoby się przemycić tu nieco więcej, choćby kosztem jednego z niekończących się monologów lidera o Bogu, czy pieczęciach, które do fabuły bieżącej nie wnoszą tak naprawdę nic. Mimo niewielkich uchybień czy niedociągnięć, serial utrzymuje mocne 8/10 przez cały czas trwania sezonu. Cała historia wzbudziła we mnie wiele trudnych emocji, pozostawiając na koniec w lekkiej melancholii. To wyraźny dowód na to, że produkcja wywiązuje się ze swojej roli należycie. I to mi w zupełności wystarcza.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj