James Wan przez 17 lat swojej działalności na polu grozy przyzwyczaił nas do pewnego poziomu, poniżej którego nie schodził. Dwie części Obecności i Naznaczonego, które wyszły spod jego ręki, to w zasadzie współczesne klasyki horroru, a jego nazwisko stało się tożsame ze słowem „jumpscare” – techniką straszenia widza znienacka, którą reżyser opanował do perfekcji, zazwyczaj nieosiągalnej dla innych twórców (może oprócz Mike'a Flanagana i Davida Brucknera). Wybierając się więc na film Wana, trudno nie mieć pewnych oczekiwań. Jego debiutujące właśnie w kinach Wcielenie odwraca te oczekiwania i przyzwyczajenia. To podróż na zupełnie nowe wody, tak dla Wana, jak i jego fanów. Bądźcie ostrzeżeni ci, którzy w nią wyruszacie, albowiem nie będzie to Wasz zwyczajowy rejs pełen spodziewanych, obowiązkowych punktów widokowych; to kurs w jedną stronę do krainy szaleństwa, absurdu i groteski. Jesteście gotowi? Wcielenie to pozornie dość prosta historia. Mamy tu tkwiącą w pełnym przemocy związku Madison (Annabelle Wallis), której życie wywraca się do góry nogami, gdy za sprawą tajemniczej zjawy jej agresywny partner zostaje brutalnie zamordowany, a ona traci dziecko, które nosiła w sobie. Gdy wychodzi ze szpitala, zaczynają ją nawiedzać okrutne wizje morderstw, które szybko okazują się nie być wytworem jej wyobraźni. Madison próbuje skontaktować się z policją, która z początku nie wierzy jej, lecz wkrótce gdy szokujące fakty wychodzą na jaw, bohaterka staje się główną podejrzaną. Brzmi znajomo? Ależ oczywiście. Tyle, że ten zgrany schemat to jedynie punkt wyjściowy do nieprzewidywalnej historii, która jeszcze nie raz Was zaskoczy. Na wczesnym etapie produkcji Wcielenia reżyser pierwszej Piły mówił o inspiracji włoską odmianą horroru znaną jako „giallo”, dla której jego najnowszy film miał być hołdem. Widząc gotowy produkt, z całą pewnością mogę potwierdzić zasadność tych zapewnień. Wcielenie ma wiele elementów tożsamych z włoskim horrorem, począwszy od dzikiego pomysłu fabularnego, szokującej brutalności, zabawy światłem, cieniami i kolorami rodem z filmów Dario Argento, a na przedziwnej, elektronicznej ścieżce dźwiękowej kończąc. To swoisty miks wielu odmian kina grozy, nie tylko wspomnianego giallo; Wan wrzucił do swojego szalonego koktajlu też slasher, gore, body horror i campowy styl lat 80. Efekt końcowy jest zdumiewająco dziwny. Rozwiązania rodem z filmów klasy B są tu jak najbardziej zamierzone – nachalne aż do granicy śmieszności najazdy kamery na twarze okraszone nie pasującą do atmosfery sceny muzyką. Kiczowate dialogi i momentami fatalna gra aktorów, którzy nie wyglądają, jakby mieli wysokie wymagania finansowe. Tryskająca po ścianach krew i wszechobecny absurd przedstawianych na ekranie wydarzeń, raz grany na poważnie, raz z wyraźnymi mrugnięciami w kierunku widza – wszystko to przypomina wyjętą prosto z kartonu na strychu, zakurzoną kasetę wideo z tanim horrorem, który samą okładką zapowiada fantastyczną zabawę. Wan żongluje tymi kliszami z podobną radością i kunsztem co Quentin Tarantino, brakuje mu jednak samodyscypliny, by trzymać się jednego, spójnego tonu przez cały seans. Ten rozkrok pomiędzy powagą a czystym komediowym campem ala Wrota do piekieł Sama Raimiego to największa wada filmu. W efekcie Wcielenie ani nie straszy tak jak by chciało, ani nie śmieszy tak jak by mogło. Nadrabia za to naprawdę odważnym i kompletnie niedorzecznym zwrotem akcji, tak bardzo absurdalnym, że obowiązkowo podzieli widownię na pół jak katana przecinająca arbuz. Brawurę Wana na tym polu mogę jedynie podziwiać, bo jest to jeden z tych twistów, który albo się pokocha, albo znienawidzi. Fani Opowieści z krypty powinni być zadowoleni, ale wiele zależy od tego czy „kupi się” fabułę Wcielenia w całej jej okazałości, czy odrzuci jako zbyt daleko posunięty nonsens.
foto. materiały prasowe
W tej pierwszej opcji może pomóc świetna Annabelle Wallis, która sprzedaje bezbłędnie rolę przestraszonej paranoiczki, odkrywającej zdumiewające fakty ze swojej zapomnianej przeszłości. Aktorka znana głównie z serialu Peaky Blinders jest na tyle nieopatrzona, że stanowi to atut Wcielenia – to patent który Wan lubi stosować, ze świecą bowiem można szukać w jego filmach wielkich nazwisk; reżyser raczej stawia na sprawdzonych aktorów, z którymi wcześniej współpracował. Pozwala to utrzymać budżet na stosunkowo niskim poziomie 40 milionów dolarów, czyli dość standardowym w przypadku horrorów Wana. Tym razem większość środków została zużyta chyba na efekty komputerowe i dość bombastyczne jak na horror sceny akcji, pełne krwi, urwanych kończyn i choreografii bliższej choćby takiemu Aquamanowi niż niskobudżetowemu horrorowi. Gdy zbierzemy wszystkie te elementy i złożymy w całość, powstaje zaprawdę osobliwy obraz. Zastanawiając się jak Warner Bros. zgodziło się na nakręcenie Wcielenia, doszedłem do wniosku, że rozwiązanie zagadki może być tylko jedno – szantaż. Wan musiał zagrozić, że jeśli nie dostanie finansowania na swój film, odejdzie ze stołka reżyserskiego Aquamana 2. To jedyny racjonalny scenariusz, ponieważ duże wytwórnie nie są raczej znane z dawania z uśmiechem na ustach środków finansowych na tak kontrowersyjne projekty, które nawet z nazwiskiem Jamesa Wana na plakacie mogą zostać bardzo kiepsko przyjęte przez współczesnego widza. To nie kolejny cięty od sztancy straszak o duchach, czy wyjeżdżający z tej samej linii produkcyjnej, identyczny horrorek o demonicznym opętaniu. To wytwór fascynacji i złego gustu mistrza grozy, który postanowił zlepić ze sobą różne przedziwne pomysły i inspiracje w groteskowe dzieło sztuki, które jednych odrzuci, innych zafascynuje. To obłąkany hołd dla klasy B zrobiony z wyższym budżetem i większą gracją, nieidealny, niepozbawiony wad, ale na tyle inny i oryginalny, by wzbudzić szacunek. To film, na którym ktoś zabije uradowany brawo, podczas gdy inny wyjdzie oburzony z kina. Ja biłem brawo.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj