Na odcinek składają się cztery wątki: dalsze losy Theona Greyjoya, Brandona, Tyriona Lannistera (i jego oblubienicy) oraz królewski ślub. To właśnie to ostatnie wydarzenie będzie najważniejsze, ale zanim do niego dotrzemy, poznamy losy innych dawno niewidzianych postaci. 

Od dłuższego czasu obawiałem się, że zaledwie dziesięć godzinnych odcinków nie wystarczy, by pokazać tak złożony materiał, jakim są księgi Martina. Twórcy sprytnie jednak żonglują postaciami, co tydzień pokazując inne wątki i nakreślając kolejne. Czasami można się w tym pogubić, szczególnie jeśli nie śledzi się wszystkich odcinków po kolei, a niemal roczna przerwa po każdym sezonie zachęca do częstych powtórek. Plusem jest krótkie streszczenie wątków przed każdym z odcinków, do których dana odsłona będzie nawiązywać. 

Patrząc na początku, co się dzieje z Greyjoyem, można odczuć smutek. Zdominowany przez bękarta, sponiewierany i okaleczony - wydaje się wrakiem człowieka. Genialna jest scena golenia, gdy Theon dowiaduje się o śmierci Robba, swojego najlepszego przyjaciela z czasów, gdy mieszkał u Starków. Chwila zawahania daje złudną nadzieję na resztki odwagi (co wiązałoby się ze śmiercią), które w nim pozostały, ale jest to tylko nadzieja. Wielka zasługa w tym Alfiego Allena, który odgrywa tę postać po prostu genialnie. Jego nerwowe tiki, spuszczony wzrok i głowa robią kolosalne wrażenie. Jego dalsze losy mogą być niezwykle ciekawe ze względu na fakt, że jest zakładnikiem i będą chcieli go wymienić. 

Zaledwie na chwilę pojawia się najstarszy obecnie żyjący syn Edda Starka. Brandon powoli traci kontakt z rzeczywistością, coraz częściej wchodząc w skórę swojego wilkora. Sceną zapowiadającą zmiany jest jednak wizja, w której dowiaduje się, dokąd mają podążać. Podróż Brandona i świty na północ trwa! Nieco szkoda, że tak po macoszemu twórcy traktują tego niezwykle ciekawego bohatera. Zrezygnowany i zdenerwowany z powodu ciągłej podróży, a także swojej niepełnosprawności, wreszcie zdaje się wiedzieć, dokąd podąża. Mam nadzieję, że w przyszłych odcinkach scenarzyści nieco więcej czasu poświęcą Starkowi. 

Wątki te są zaledwie pretekstem do skupienia się na najważniejszych wydarzeniach, czyli tych mających miejsce w Królewskiej Przystani. Trwają przygotowania do ślubu, ale nie zmienia to faktu, że wszyscy dookoła knują. Najwięcej do roboty ma jak zwykle Tyrion. Ojciec ma ochotę zabić Shaę, tak jak obiecał (zabić każdą prostytutkę syna), na co najmłodszy z trójki rodzeństwa pozwolić nie może. Wymyśla plan wywiezienia jej za morze. Plan, jak oznajmia prawa ręka karzełka, udaje się. Bardzo intrygujące zdaje się być zachowanie Tyriona. Z jednej strony widać, że kocha on Shaę, z drugiej zaś jest niezwykle powściągliwy w uczuciach. Młodszy z Lannisterów jest zresztą jedną z tych osób, które przeszły podczas czterech sezonów największą przemianę. Świetny polityk, potrafiący słowem zranić bardziej niż mieczem, ciągle lawiruje pomiędzy okrucieństwem siostrzeńca a gniewem ojca, Tywina. Peter Dinklage jest stworzony do roli Tyriona, a jego gra aktorska to prawdziwy majstersztyk. Pokazywanie uczuć do służącej jest bardzo intymne (gesty, tęskny wzrok, fakt, jak się o nią martwi), a przez to - jeszcze piękniejsze. Shea może tego nie zauważać, ale Lannisterowi bardzo na niej zależy. Jednocześnie stara się też ochronić Sansę. Dawna narzeczona króla pogodziła się chyba z losem i rolą, jaką ma odegrać. Widać jednak, że pragnie zemsty za wszelką cenę, a śmierć Robba (i wcześniej Edda) odcisnęła na niej piętno. Sama Sansa także zmienia podejście do Tyriona, co dobrze widać w scenie poniżania. Wydaje się, że wówczas poczuła pierwszy raz jakieś porozumienie z mężem.

[video-browser playlist="634188" suggest=""]

W odcinku znalazło się kilka scen-perełek. Jedną z nich jest rozmowa Jaimego z młodszym bratem, a także późniejszy trening lewą ręką. Szkoda, że pokazano zaledwie tak krótką scenę, ale jest ona bardzo dobrze zrealizowana. Drugą, również świetnie zrealizowaną, jest rozmowa Cersei z Brienne. Widać tutaj cały jej jad i złośliwość. Joffrey w końcu po kimś musi być okrutny. Królowa matka nie dopuszcza do siebie Jaimego, czuje się skrzywdzona i opuszczona, a jednocześnie widać, że nie jest jej obojętne to, w jaki sposób Brienne patrzy się na swojego byłego kompana podróży. Wątek ten ma znamiona tragedii i może zostać ciekawie poprowadzony. Zresztą obie aktorki idealnie pasują do swoich ról.

Sceną-ciekawostką jest gościnny występ zespołu Sigur Rós podczas wesela. Ich gra przed królem zostaje szybko nagrodzona złotem, gdyż znudzony Joffrey ma ochotę na zupełnie inne rozrywki. Pogarda na jego twarzy wyraża niemal wszystko. Warto jednak odnotować fakt występu ze względu na fanów zespołu. 

Twórcy niespiesznie zbliżają się do głównego wątku odcinka, a także sceny, która może zapaść w pamięć tak jak każda inna, podczas której dochodzi do najważniejszych zmian. Aż dziw bierze, że zdecydowali się pokazać ją już w tym tygodniu. Zazwyczaj był to odcinek przedostatni, tak jak ten, podczas którego odparto atak Stannisa, czy kiedy zabito Robba i jego rodzinę. Niemal jedna trzecia całości poświęcona została najważniejszemu wydarzeniu, czyli królewskiemu ślubowi. Piękna ceremonia trwa jednak zaledwie chwilę, najważniejsze jest wesele. Wspaniała postawa królowej Margaery pokazuje, jak doskonale skonstruowana jest to postać. Jej lawirowanie pomiędzy okrucieństwem męża a licznymi knowaniami i polityką w Królewskiej Przystani jest godne podziwu. Za wszelką cenę stara się ocieplić wizerunek Joffreya, bo wie, że tylko w ten sposób sobie z nim poradzi. To nie ona jest jednak najjaśniejszym punktem całego odcinka, a właśnie wspomniany już Joffrey. Jack Gleeson w jednym z wywiadów stwierdził, że niełatwo było mu wcielić się w rolę króla i pokazać jego okrucieństwo, ale patrząc na jego grę, aż trudno w to uwierzyć. W drugim odcinku czwartego sezonu prezentuje całą gamę uczuć: od złości przez wrodzone okrucieństwo po złośliwość i całkowity brak empatii. Scena, w której rozmawia ze swoim wujem, Tyrionem, jest bodaj najlepszą w odcinku i jedną z najlepszych w serialu. Inteligencja Tyriona nie pozostaje niezauważona przez siostrzeńca, który mści się w okrutny sposób.

Najważniejsze dzieje się jednak w ostatnich kilku minutach. Można spekulować, czy to wino, czy pasztet były zatrute, ale wydarzenia bardziej sugerują to drugie. Scena śmierci Joffreya robi ogromne wrażenie. Krew lejąca się z nosa, przekrwione oczy i poszarzała twarz odciskają swe piętno na psychice widza.

Po tym odcinku nic już nie będzie takie samo i wiele się w Królewskiej Przystani zmieni. Drugą odsłonę najnowszego sezonu uważam za genialną. Trudno przyczepić się do któregokolwiek z elementów. Jedynym minusem może być zbyt szybkie "skakanie" w stosunku do pozostałych wątków, ale to przypadłość całej Gry o tron, biorąc pod uwagę objętość książek Martina. Byłoby to jednak czepianie się dla samego faktu czepiania i na pewno nie ma wpływu na ocenę końcową. Wszak mamy do czynienia ze wspaniałym serialem wyzwalającym wiele emocji - zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Świetna gra aktorska, szczególnie młodego Gleesona, zasługuje na uwagę i pochwałę. Jego postać, mimo że okrutna, była jednym z najjaśniejszych punktów produkcji. Próżno szukać seriali z tak genialną obsadą i równie niesamowitą realizacją. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj