What If...? tym razem zafundowało ogromną dawkę emocji. Choć 4. odcinek miał chyba najmniej walk i obijania po twarzach, to był w stanie usadzić widzów nieruchomo w fotelu. Wszystko za sprawą zaskakującej zmiany tonu, w jakim opowiadana jest ta konkretna historia. Choć mieliśmy już we wcześniejszych epizodach przykre zdarzenia, a nawet oglądaliśmy pochowanie połowy Avengersów, to mimo wszystko zawsze w tle poprzednich opowieści tliła się jakaś nadzieja. Oglądanie alternatywnych linii czasowych było raczej interesującym i ciekawym zdarzeniem, a odcinki miały dość podobny klimat. Tym razem jednak, zamiast skupić się na tym, co ciekawego może się zdarzyć, gdy zmienimy parę elementów układanki, bardzo wnikliwie przyglądamy się osobistej tragedii jednego bohatera. A w końcu jesteśmy świadkami tego, jak historia miłości zmienia się w czyste szaleństwo. Doktor Strange w tej linii czasowej musi poradzić sobie ze skutkami wypadku. Tym razem nie traci możliwości operowania swoich pacjentów, tylko swoją ukochaną. To właśnie śmierć Christine kieruje go na ścieżkę czarodzieja, jednak magia i czas spędzony pod okiem Starożytnej nie sprawiają, że jest w stanie poradzić sobie ze skutkami tragedii. 4. odcinek What If...? niesie za sobą zupełnie inny ładunek emocjonalny, niż to, co oglądaliśmy do tej pory. Jeszcze niedawno na dużym kinowym ekranie Doktor Strange oglądał wszystkie możliwe porażki i jedną wygraną w walce z Thanosem, co podkreślało, o jaką stawkę toczy się walka. Tym razem Stephen przygląda się, jak jego ukochana za każdym razem umiera - i to bez względu na podjęte decyzje. Samo patrzenie na jej śmierć musi być dla niego trudne, a co dopiero rosnąca bezsilność. W tej alternatywnej historii nie ma ani jednej możliwej wygranej, jeśli chodzi o ocalenie Christine. 
Fot. Marvel
Skupienie się na jednym bohaterze naprawdę zadziałało w tym odcinku. Choć niesamowitą frajdę sprawia sprawdzanie, co dzieje się u starych znajomych, gdy oglądamy skutki zmiany jakiegoś elementu w linii czasowej, to postawienie Stephena w centrum sprawiło, że nic nie rozpraszało nas od jego historii. Mogliśmy naprawdę wczuć się w to, co musi przeżywać. Doktor Strange nigdy nie był równie ludzki, co w tym odcinku What If...?. Choć nie stracił swojego ciętego języka i arogancji, której przecież potrzeba, by zrobić coś na tak wielką skalę. Nawet wtedy, gdy osiąga pełnię swoich możliwości i staje się czymś w rodzaju hybrydy z magicznymi stworzeniami. Co więcej, to nie tylko opowieść o żałobie i stracie kogoś bliskiego. To także ukazanie tego, do czego może doprowadzić traumatyczne wydarzenie. Doktor Strange staje się coraz bardziej nieprzewidywalny i traci zdolność logicznego myślenia, przestaje nawet z wyglądu przypominać siebie, co jest fascynującą i łamiącą serce przemianą. Być może dlatego, że bardzo łatwo utożsamić się z jego bólem po odejściu ukochanej osoby.  4. odcinek podszedł więc bardzo intymnie do tej historii. Na pochwałę zasługuje też to, że choć w superbohaterskich produkcjach często towarzyszy nam poczucie, że wszystko da się jakoś odkręcić i na końcu musi być dobre zakończenie, to tym razem od początku czujemy, że to droga bez odwrotu. Twórcom udało się stworzyć naprawdę nieprzewidywalną i trzymającą w napięciu historię. Bo nie mamy pojęcia, co się stanie. Ta niepewność naprawdę podkręca do granic możliwości emocje podczas seansu. W dodatku decyzja, by ta alternatywna opowieść rzeczywiście skończyła się tragicznie, to genialne rozwiązanie. Wszystko inne wydaje się po prostu za mało mocne i niesatysfakcjonujące. Tragiczne i niespodziewane zakończenia, byli herosi ogarnięci szaleństwem - to jest prawdziwy potencjał What If...?, na który nie zawsze można sobie pozwolić w aktorskich megaprodukcjach. Po raz pierwszy też bohater wszedł w interakcję z Obserwatorem, który postanowił nie mieszać się w rozgrywające wydarzenia. Nie był więc tylko biernym narratorem, ale mogliśmy poznać go trochę bliżej. Być może to zapowiedź tego, że w przyszłych odcinkach postanowi złamać swoją zasadę i choć raz będziemy świadkami tego, jak ingeruje w linię czasową. Choć już sam fakt, że Doktor Strange był w stanie go zobaczyć i nawiązać z nim rozmowę, był niezwykły i wydawał się dużym krokiem naprzód w produkcji. W dodatku walki, kiedy już pojawiają się na ekranie, są doskonale rozegrane. Oglądanie dwóch czarodziejów znajdujących się naprzeciw siebie to prawdziwa przyjemność, a animacja naprawdę daje tu pole do popisu. Już na dużym ekranie sposób, w jaki walczył Doktor Strange, bardzo wyróżniał się na tle innych herosów. W tym odcinku można było wykorzystać pełen potencjał magii, szczególnie że zły brat bliźniak Stephena to godny do tego oponent. Grafika w całym odcinku była niezwykle dopracowana, a twórcy mogli się pochwalić modelami najbardziej wymyślnych stworzeń, jakie przyszły im do głowy. W dodatku im bardziej zbliżamy się do końca, tym mocniej zostaje podkreślony mroczny klimat, a wręcz wchodzimy na terytorium horroru. Wprowadzone zmiany kolorystyczne czy powoli rozpadający się wygląd świata buduje tempo historii, a także emocje. 
Do tej pory był to zdecydowanie najlepszy odcinek What If...?. Przede wszystkim najbardziej zaskakujący i posuwający się najdalej, jeśli chodzi o konsekwencje zmienienia linii czasowej. Dostarczył najwięcej emocji, a przez tragiczne zakończenie zostanie zapamiętany na dłużej. W dodatku od strony graficznej serial nigdy nie wyglądał lepiej.
 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj