Do kin trafia filmowa biografia kolejnej supergwiazdy muzycznej – Whitney Houston. Czy jej fani będą zadowoleni? Sprawdzamy.
Whitney Houston była gwiazdą największego formatu. Nagrane przez nią utwory biły wszelkie rekordy sprzedaży. Pod tym względem udało jej się przebić Beatlesów i Elvisa Presleya, samego króla rock and rolla. Miała cały świat u swoich stóp. Presja, by pozostać na szczycie, była jednak za duża. Whitney, jak wielu innych artystów, tego nie wytrzymała. Sięgnęła po używki, które miały jej przynajmniej na chwilę przynieść spokój. Z biegiem czasu jej wielkie imperium zaczęło się rozpadać. Okazało się też, że na ciężkiej pracy piosenkarki zarabia coraz więcej osób, nie zważając na jej zdrowie. Finał tej opowieści wszyscy znamy. Nie jest to wszak kariera zwieńczona happy endem.
Scenarzysta
Anthony McCarten, który nie tak dawno zaserwował nam filmową biografię Freddiego Mercury'ego, czyli
Bohemian Rhapsody, pochyla się teraz nad Whitney Houston. Mam niestety wrażenie, że popełnia te same błędy. Nie dostajemy wnikliwego spojrzenia na życie gwiazdy, a jedynie skrót kariery okraszony największymi hitami. Pisarz omija bardziej kontrowersyjne momenty biografii lub tak mocno je wygładza, że aż stają się niewidoczne. Uzależnienie od narkotyków czy alkoholu jest tutaj sprowadzone na trzeci plan. Uwaga widza ma się skupić jedynie na presji wywieranej na Whitney przez ojca, męża i całe środowisko, które z nią współpracuje. Wszyscy chcą, by nagrywała hity i zarabiała pieniądze – nieważne, jakim kosztem. McCarten sugeruje nam także, że Houston była nieszczęśliwa z powodu tego, że musiała ukrywać przed opinią publiczną swoją prawdziwą orientację seksualną. Nie mogła otwarcie mówić o związku z Robyn Crawford (
Nafessa Williams), gdyż to mogło zaszkodzić jej wizerunkowi i wpłynąć na sprzedaż płyt. Tak przynajmniej twierdził jej ojciec, który wymuszał na niej, by przed dziennikarzami i fanami była kimś innym. W ten sposób scenarzysta tłumaczy nietrafione wybory gwiazdy, jeśli chodzi o partnerów – to, dlaczego dawała sobą tak manipulować i żyła w toksycznych związkach. Problem w tym, że te wątki są podawane bez żadnych emocji. Trochę jak w telenoweli: ktoś pokrzyczy, czymś rzuci i trzaśnie drzwiami. Tyle. Nic więcej z tego nie wynika. Nie ma żadnej głębszej analizy.
Z filmu
Whitney Houston: I Wanna Dance with Somebody można wywnioskować, że jedyną osobą, która przejmowała się piosenkarką i miała co do niej dobre intencje, był Clive Davis, producent muzyczny. To on motywował ją do pracy, przynosił największe hity i służył radą, gdy tego potrzebowała. Ale nawet on nie był w stanie zapanować nad chaosem w jej życiu. W rolę Davisa wcielił się
Stanley Tucci. Choć jego rola jest mała, to aktor wyciska z niej, ile się da. Po prostu błyszczy!
Niekwestionowaną gwiazdą tej produkcji jest jednak
Naomi Ackie. Aktorka świetnie wczuwa się w rolę piosenkarki i potrafi oddać jej energię. Widać, że chciała dać z siebie wszystko, więc szkoda, że reżyserka Kasi Lemmon, specjalizująca się w historiach o silnych Afroamerykankach, nie potrafiła tej szansy wykorzystać. Mam wrażenie, że podeszła do opowiadania tej historii ze zbyt dużym szacunkiem. Jakby bała się, że przypomnienie o złych momentach w życiu Houston rozdrapie zabliźnione rany w sercach fanów. Przez to biografia jest mało atrakcyjna. Podobnie było niestety z
Elvisem i
Bohemian Rhapsody. W obu tych filmach twórcy omijali niektóre kwestie związane z używkami. Może chcieli, by ludzie o tym zapomnieli? Niestety, nałogi tych gwiazd mocno wpłynęły na ich losy, więc próba przemilczenia tego lub bagatelizowania sporo tym opowieściom odbiera.
Produkcja
Whitney Houston: I Wanna Dance with Somebody jest skierowana do fanów, którzy na dużym ekranie chcą zobaczyć kilka pocztówek (bardziej lub mniej kolorowych) z życia gwiazdy estrady, posłuchać jej największych hitów i dowiedzieć się, w jakich okolicznościach powstały. Na pewno warto obejrzeć ten film ze względu na solidną kreację Naomi Ackie. Ze smutkiem muszę jednak przyznać, że nie jest to produkcja, do której będę chciał wracać. I to nie tylko ze względu na słabo opowiedzianą historię, ale też przez dość przeciętną ekspozycję.
Baz Luhrmann potrafił zaryzykować w
Elvisie i zaprezentował nam wizualną petardę. Kasi Lemmon podeszła strasznie zachowawczo do tego projektu, co zadziałało na jej niekorzyść. Szkoda. Potencjał był.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h