Uniwersum Ultimate, któremu w multiwersum Marvela nadano numer 1610, oficjalnie rozpoczęło się w roku 2000 z wydaniem pierwszego numeru "Ultimate Spider-Man". Celem tej akcji było przedstawienie znanych postaci Domu Pomysłów nowym czytelnikom, którzy niekoniecznie chcieli przejmować się ich zawiłą i kilkudziesięcioletnią historią. Rok po "USM" wystartowała seria o X-Men, a w 2002 - "Ultimates". W następnych latach imprint został wzbogacony o "Ultimate Marvel Team-Up", "Ultimate Fantastic Four" oraz wiele krótszych czy dłuższych serii limitowanych.
Scenarzystą Ultimates jest Mark Millar, co czuć dosłownie od pierwszej strony. Tutaj nie ma miejsca na wyidealizowanych bohaterów ani na świat pełen współczucia. Wszystko jest brudne i dosadne, a relacje między postaciami mają w podwalinach intrygę zamiast przyjaźni. Cała historia oparta jest o SHIELD, na czele z (czarnym i wyglądającym jak Sam Jackson) Nickiem Furym, werbujące niezwykłych ludzi do superdrużyny, która ma na celu rozładowanie napięcia społecznego związanego z pojawianiem się mutantów. Na członków tego elitarnego zespołu zostają wybrani Hank Pym z żoną Janet, Tony Stark, Thor oraz Bruce Banner starający się rozgryźć tajniki starego projektu Superżołnierza, który w czasach II wojny światowej stworzył Kapitana Amerykę. Sam Kapitan również zasili szeregi Ultimates. Bohaterowie mieli być swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa - służyć i chronić, pokazywać się na imprezach i festynach, podpisywać dzieci i całować koszulki, a także od czasu do czasu odeprzeć jedną czy dwie inwazje z kosmosu. Cóż, nie będzie zbyt dużym spoilerem, jeśli napiszę, że niekoniecznie wszystko poszło zgodnie z planem. Bruce Banner? Ten, którego nie powinno się denerwować? Wyzdrowiał, już nie zmienia się w Hulka. No, przynajmniej w teorii. Jeśli śledziliście plotki z czasów produkcji filmu Avengers, to wiecie, że praktycznie każdy podejrzewał, iż jego fabuła będzie mniej więcej oparta właśnie na pierwszych zeszytach "Ultimates", w których Ostateczni sprzymierzyli się właśnie po to, by skopać tyłek rozszalałej bestii.
A teraz, żeby nie było zbyt różowo, trochę narzekania. Nie jestem i nigdy raczej nie będę fanem uniwersum 1610. Nie jestem również największym fanem Millara. I to wszystko składa się na to, że moim zdaniem ta historia zawodzi. Albo inaczej - sama fabuła jest całkiem niezła i nie mam jej wiele do zarzucenia; gorzej z prezentacją, i nie mam tu oczywiście na myśli wspaniałych rysunków Bryana Hitcha. Chodzi o budowę świata, cechy postaci i ich charaktery. Ultimates prezentuje sobą wszystko to, co mnie zawsze odrzucało od tego świata. Nie interesuje mnie Kapitan Ameryka, który potrafi zbutować bezbronnego i ledwo żywego człowieka. Nie leżą mi Tony Stark i Jarvis, którzy skaczą sobie do gardeł. Nie obchodzi mnie to, że w ramach "urealnienia" wszystkiego w komiksie pojawia się tyle nagości. Godzi to w mą męską dumę i sprawia, że zaczyna mi się przerzedzać broda, ale muszę to napisać – akceptuję wielkiego, gołego Hanka Pyma, który lata bez portek po pierwszym eksperymencie z powiększaniem. Denerwuje mnie natomiast jego żona, która co parę stron świeci cyckami praktycznie bez powodu. I jasne, wszystko jest zakryte, nikt nie będzie zazdrosny o to i owo Giant-Mana, ale to zwyczajna desperacka próba zwrócenia uwagi na komiks. A granice dobrego smaku przekracza Hulk, który nie dość, że (metaforycznie) mierzy się z Pymem na penisy, to chce przelecieć Betty Ross i odgryźć kilku osobom głowy. Tak, Hulk straszył, że kogoś zje. I nie ratuje tego w moich oczach nawet naprawdę dobry tekst o tym, jak chce odzyskać Betty dla Bannera.
Mimo wszystko jest to dobry komiks zasługujący na wysokie oceny. Nie mam zamiaru autorytarnie podważać talentu Millara, jednak podchodząc do Ultimates: Superludzie, musicie być pewni, czy odpowiada Wam ta dziwna i pokręcona interpretacja świata Marvela.