Tim Burton wypuszcza filmy bardzo regularnie, co dwa, trzy lata. Przyzwyczaił swoich fanów do wspaniałych cukierków wizualnych i spotkań z nietuzinkowymi bohaterami. Choć w ostatnich latach zdaje się trochę biegać w kółko i wygrywać wciąż te same motywy z tą samą obsadą, to wciąż można dostrzec jego autorski styl w każdym filmie, który reżyseruje. Może nie są już aż tak dobre jak „Batman” czy „Ed Wood”, ale zagorzały fan wciąż znajdzie w nich coś interesującego.
Sama należę do grona fanów Burtona. W moim odczuciu jego ostatnim naprawdę udanym filmem była „Corpse Bride”, ale jego pozostałe poczynania pozwalały mi mieć chociaż cień nadziei, że jeszcze kiedyś zachwyci mnie cudownie dziwacznym widowiskiem. Aż tu nagle przyszły „Big Eyes”.
Teoretycznie jest tu wszystko, co Burton lubi najbardziej. Margaret Ublrich to artystka, trochę outsiderka, która znalazła się w trudnej sytuacji życiowej. Jest rozwódką z dzieckiem, co niejako czyniło z niej wyrzutka podczas złotej ery lat 50. „Na szczęście” spotyka Waltera Keana, którego szybko poślubia. Kean, również będący malarzem, szybko odkrywa, że obrazy jego żony cieszą się znacznie większym zainteresowaniem, szybko więc przypisuje sobie ich autorstwo, a ponieważ ma wrodzoną smykałkę do interesów, płynnie przeradza talent swojej żony w maszynkę generującą spore zyski.
Potencjału w tej historii jest mnóstwo. Burton mógł opowiedzieć o pozycji kobiety na przełomie lat 50. i 60., przy okazji komentując współczesną sytuację. Można też było spojrzeć na tę historię od strony pauperyzacji sztuki, zepchnięcia jej do pozycji towaru, który miał się sprzedawać, byle szybciej i więcej. A może wręcz przeciwnie: dzięki wszędobylskim przedrukom i kopiom sztuka zyskała większe grono odbiorców i może być teraz bardziej doceniana? Niestety Burton nie zadaje żadnego z tych pytań. Wspomniane wyżej problemy są jedynie zarysowane, zepchnięte gdzieś na margines. Szybko też biograficzna historia o artystce przeradza się w opowieść o przemocy psychicznej. Dziwny to trop, szczególnie że również ten wątek zostaje prędko zamieciony pod dywan.
[video-browser playlist="651275" suggest=""]
Burton nie panuje też nad swoimi aktorami. Amy Adams jest wprawdzie przyzwoita w roli Margaret, ale Christoph Waltz robi, co mu się żywnie podoba. Burton zawsze miał problem z kontrolowaniem swojej obsady i o ile niektórym aktorom można śmiało dać wolną rękę (Johnny Depp i tak ciągle gra Jacka Sparrowa), to Waltzowi zdecydowanie przydałyby się jakieś wskazówki. Jego rola ociera się o śmieszność, a Walter Kean to kolejny, w sporej już filmografii, twór, który boleśnie przypomina pułkownika Landę. Ktoś powinien wreszcie uświadomić Waltzowi, że granie wciąż tymi samymi środkami kiedyś obróci się przeciw niemu. Nie wiadomo, na ile szufladkuje go Hollywood, ale na razie chyba nie ma co liczyć na zmianę jego aktorskiego emploi, a szkoda, bo chętnie zobaczyłabym go w bardziej wyważonej roli. Absolutnie koszmarne są też dziewczynki, które odgrywają rolę córki Margaret (jest ich kilka, bo film obejmuje kilkanaście lat z życia artystki).
Właściwie nic w „Big Eyes” nie trzyma się przysłowiowej kupy. Kilka społecznych problemów jest tu zarysowanych, by szybko o nich zapomnieć. Burton zrezygnował ze swoich ulubionych środków wyrazu, co uczyniło film zupełnie bezpłciowym, a gdyby nie nazwisko reżysera w napisach początkowych, nikt by się nie domyślił, że to jego film. Szkoda, że Burton nie wziął lekcji od samego siebie i nie zrobił biografii tak dobrej jak „Ed Wood”. Może problemem było to, że zdawał się nie lubić swojej bohaterki?
Równie bezpłciowo jak cały film wypada jego wydanie DVD. Dystrybutor nie zdecydował się dorzucić żadnych dodatkowych materiałów, dostępny jest jedynie kinowy zwiastun. Kwestie techniczne - dźwięk, jakość napisów i obrazu - nie wychodzą poza standard.
„Big Eyes” to nie jest wielki powrót Burtona. Ba, to jego najgorszy obraz od czasu „Planety małp”, ale ja wciąż mam nadzieję, że Tim Burton ma w sobie jeszcze jeden wielki film. Szkoda, że „Big Eyes” okazały się kolejnym gwoździem do jego artystycznej trumny.