Pełnometrażowy debiut reżyserski Jagody Szelc ma pewną niezwykłą właściwość – z każdą kolejną minutą przybiera coraz bardziej intrygującą formę, by na koniec pozostawić widza z szeregiem pytań bez odpowiedzi. I bynajmniej nie wywołuje tym frustracji.
Fabuła filmu skupia się na pierwszej komunii świętej Niny. Dziewczynka wraz z rodzicami – Michałem i Mulą – mieszka w malowniczym domku w leśnej głuszy, do którego z tej ważnej okazji przyjeżdżają samochodem goście. Są to: brat mamy, Andrzej, jego żona i dzieci, a także Kaja – siostra Muli i Andrzeja, która zdaje się być niezrównoważona psychicznie. Jej nieobecny wzrok i dziwne zachowanie wprowadzają pewien chłód do rodzinnej atmosfery - chłód, którego głównym jego źródłem jest sama Mula. Kobieta traktuje Kaję na dystans i ma ku temu powód. Jak szybko się dowiadujemy, to właśnie Kaja jest biologiczną matką Niny, jednak po urodzeniu dziecka zniknęła, pozostawiając jego wychowanie swojej starszej siostrze. Już na początku mamy zatem wyraźnie rozrysowaną główną oś akcji – spotkanie rodzinne staje się momentem wyjątkowo stresującym, bo nieobliczalna Kaja może w każdej chwili zdradzić dziewczynce prawdę. Każdy z gości maskuje jednak prawdziwe emocje uśmiechem, starając się, by uroczystość i same przygotowania minęły w zdrowej przyjaznej atmosferze. Rozpoczyna się gra pozorów, do której zostaje wciągnięty także sam widz.
Historia, jak sam zarys wskazuje, zdaje się być zatem przede wszystkim obyczajową. Jednak już od samego początku sygnalizuje się widzom, że tak naprawdę mamy tu do czynienia z czymś znacznie więcej. W pierwszych ujęciach obserwujemy samochód z niecodziennej perspektywy lotu ptaka, a całej sekwencji otwierającej towarzyszą potężne uderzenia muzyki, wprowadzające dość niepokojący klimat. I gdy zdają się być one coraz głośniejsze i głośniejsze, wystawiając na próbę wytrzymałość bębenków słuchowych, wszystko zostaje urwane – w ułamku sekundy znajdujemy się już we wnętrzu samochodu, w którym beztroska rodzinka dyskutuje, którędy należy jechać do celu. Zgrzyt jest bardzo wyraźny – okazuje się przecież, że obserwowany z góry samochód zmierza po prostu na uroczystość rodzinną, a tajemnicza atmosfera nie zwiastowała niebezpieczeństwa. I choć od tej pory jesteśmy wprowadzeni w codzienne życie bohaterów, wrażenie niepokoju jakoś dziwnie nie chce zniknąć...
Po intrygującym wstępie i chwili oddechu na rodzinne pogawędki, twórcy ponownie dają nam do zrozumienia, że dzieje się tu coś bardzo dziwnego - nie tylko w fabule, ale także na samej płaszczyźnie montażowej, gdy poszczególne sceny urywają się, by za chwilę wystartować od początku. Po raz pierwszy widzimy to przy okazji powitania na podwórzu przed domem – najpierw obserwujemy sytuację z perspektywy osób wysiadających z samochodu, zaś chwilę później – oczami Muli, zaskoczonej przyjazdem gości podczas prac w ogródku. Bardzo wyraźnie wskazuje to na fakt, iż w filmie liczą się tylko dwie bohaterki – Kaja i Mula, zupełnie sobie przeciwstawione. To nie ostatni tego typu zabieg w tajemniczym filmie – urywane sceny i specyficzny montaż będą od tej pory powtarzały się dosyć często, działając na korzyść niezwykłego klimatu produkcji. A także na korzyść narastającego napięcia między dwiema siostrami, które – co czuć od razu – będzie musiało doprowadzić do wielkiej kulminacji.
Kamera, która w głównej mierze towarzyszy Muli (Anna Krotoska) sprawia, że jako widzowie od początku czujemy do niej sympatię. To osoba twardo stąpająca po ziemi, prowadzi dom i rodzinę, a także jest ulubioną ciocią swoich bratanków. Bez trudu można odczytać jej prawdziwe emocje i wielki stres wywołany nagłym powrotem Kai (Małgorzata Szczerbowska). Świat, nad którym tyle pracowała, może nagle wymknąć się spod kontroli, a takiej myśli kobieta zdaje się do siebie nie dopuszczać. Kaja tymczasem, snując się po okolicy z tajemniczym uśmiechem, wywołuje dreszcz niepokoju na plecach. Jej postać przypomina iskrę zapalną – w kolejnych scenach tylko wyczekujemy, aż bohaterka wprowadzi rewolucję do poukładanego życia Muli i jej rodziny. Choć pozostali domownicy zdają się z przyzwoitości przymykać oko na wiele spraw, jako widzowie wyraźnie dostrzegamy, że dzieją się tu niewyjaśnione rzeczy. Niespodziewane ozdrowienie matki trójki rodzeństwa, coraz dziwniejsze zachowanie księdza na parafii, czy nawet nagłe zmiany warunków pogodowych, zdają się łączyć z postacią Kai. Trudno oprzeć się wrażeniu, że kobieta posiada magiczne moce lub jest ofiarą opętania.
Choć linia fabularna wydaje się prosta, film ma w sobie ogromną i trudną w interpretacji głębię. Czyni go to produkcją bardzo wyjątkową – taką, która na długo pozostaje w pamięci. Całość w pewnym momencie zupełnie przestaje być racjonalna. Im więcej czasu spędza ze sobą rodzina, tym bardziej niezdrowa zaczyna być sama atmosfera. Z czasem mamy do czynienia już nie tylko z fabułą bieżącą, ale także z ponurymi wizjami i snami, dotykającymi płaszczyzny metafizycznej. Wszystko to działa wyłącznie hipnotyzująco – trudno oderwać wzrok od ekranu, bo za chwilę możemy być świadkami kolejnej niespodziewanej sceny. Film ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem i chęcią dowiedzenia się, co tak naprawdę się tu dzieje. Końcówka może jednak zawieść oczekiwania części publiczności – zakończenie pozostaje w stu procentach otwarte i nie wyjaśnia absolutnie nic, czego świadkami byliśmy jeszcze przed chwilą. Można tłumaczyć to sobie magią, opętaniem, snem, transem, hipnozą... Błędnych interpretacji nie ma, wystarczy tylko puścić wodze wyobraźni. Warto zaznaczyć, iż nie jest to wyłącznie film surrealistyczny, który może zniechęcać swoją abstrakcją – rodzinne perypetie są autentyczne, bohaterowie bardzo ludzcy, a cała akcja jest mocno osadzona w polskiej tradycji, co dodatkowo podkreślają elementy sakralne i sam kościół.
Wieża. Jasny dzień to jedna z ciekawszych produkcji, jakie dane mi było ostatnio obejrzeć – właśnie z tej przyczyny, że nic tu nie jest takie, jak początkowo mogłoby się wydawać. Choć osobiście oczekiwałabym choć najmniejszej wskazówki do poprawnej interpretacji, nie czuję się poirytowana otwartym zakończeniem. Twórcy przedstawiają je bowiem ze smakiem, konsekwentnie utrzymując klimat, a elementy fantastyki zgrabnie równoważą się z tym, co rzeczywiste. Historia w swoim rdzeniu zdaje się być wszystkim znajoma i tak namacalna, że da się ją chwycić ręką. Jednak gdy tego dokonamy, ostatecznie okazuje się, że wszystko wyślizguje nam się przez palce. Za zaczarowanie mnie podczas seansu - 7 z dużym plusem.