Od razu wyjaśnię, o co mi chodzi. Książka Jordana Belforta pokazuje grzeszki, ale w dużej mierze też usprawiedliwia działania brokera. Z drugiej strony film Martina Scorsese bardzo przerysowuje postać Belforta. W opowieści o giełdowym wilku sami musimy znaleźć prawdę i wyrobić sobie zdanie.

Książkę Wilk z Wall Street napisał sam wspomniany wyżej osobnik. Opowiada w niej, jak wyglądał jego sukces i czym go okupił. Nie unika historii o tym, jak był naćpany i robił naprawdę głupie rzeczy – oszukując rodzinę i bliskich, a nawet siebie. Czytając Belforta, można dojść do wniosku, że facet powinien nie żyć już po pierwszych kilkudziesięciu stronach. To kronika sukcesu i upadku jednego człowieka, któremu na konto co miesiąc wpływały miliony dolarów. Jego firma zbudowana była trochę jak mafia, która kierowała się najważniejszą zasadą: omertą, czyli zmową milczenia.

Wilk z Wall Street zaczyna się w momencie, gdy Jordan po raz pierwszy wchodzi do biura brokerskiego. Wokół pracuje kilkuset młodych ludzi, którzy cały czas spędzają na wydzwanianiu do klientów i wciskaniu im akcji. Kilka lat później Jordan ma już swoją firmę – Stratton Oakment. Prowadzi swoje interesy w sposób kontrowersyjny, wykorzystując luki prawne, czasami naginając je do własnych celów. Gdy kończy pracę, zaczyna imprezować – wtedy liczą się jego ukochane "cytrynki", ale też różne inne narkotyki i seks (często z przypadkowymi kobietami). Po tym wszystkim Jordan zawsze wraca do swojego domu, w którym czeka na niego piękna żona i dziecko. Sielankowe życie kończy się, gdy na trop Belforta wpadają najpierw urzędnicy, a potem FBI.

Jordan skrupulatnie opisuje najważniejsze wydarzenia ze swojego życia. Dokładnie nakreśla, jak czuł się w stanach narkotykowego uniesienia, jakie myśli towarzyszyły mu, gdy na haju uprawiał seks ze striptizerką. To realista, ale jednocześnie nadal cwaniaczek. Bo mimo że Jordan pokazuje siebie w złym świetle, to jednocześnie stara się też wybielić. Z jednej strony widzimy więc degenerata, z drugiej – ofiarę systemu, prężnego biznesmena i człowieka uzależnionego. Jordan mówi: "Tak, przyznaję się do wszystkich złych rzeczy, które zrobiłem". Ale wydaje się, że po cichu dodaje: "Ale przecież to nie moja wina. Ja jestem ofiarą, jestem uzależniony". Sprytnie, co?

Książkę czyta się bardzo fajnie – Jordan umie opowiadać. Nie przedłuża, a gdy wchodzi w giełdową terminologię, to tylko na chwilę. Stawia na emocje. Nawet w biznesowych objaśnieniach mówi o złości, naiwności czy radości. Wyjaśnia wszystko w prosty sposób. Zwraca też uwagę na przepisy, które łamie lub nagina. Z ironią opisuje rzeczywistość, która go otacza: swoją firmę, przyjaciół, a nawet rodzinę. Czy odpowiada na pytanie, jakim człowiekiem był Jordan Belfort? Moim zdaniem nie, bo w dużej mierze to kreacja bohatera. Nie zdziwiłbym się, gdyby Wilk z Wall Street znowu kręcił. Trzeba mu przyznać jednak, że jest postacią arcyciekawą. To taki kumpel z sąsiedztwa, tylko że na koncie ma miliony nielegalnie zarobionych dolarów.

Jego opowieść to momentami giełdowy poradnik, chwilami prostacka i wulgarna opowieść, ale ostatecznie... jest naprawdę dobra. Jordan tak jak umie przemawiać do tłumów, tak potrafi też pisać. Chociaż czy książka nie jest też sposobem na dotarcie do ludzi? Belfort prowadzi więc po raz kolejny grę, tym razem za pomocą słów.

Autor prowadzi bloga Koziolkuj.pl

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj