Wirtuoz. Pojedynek zabójców to trwający niecałe dwie godziny kryminał, w którym głównym bohaterem jest bezimienny płatny zabójca (Anson Mount), wykonujący swoje zlecenia bez emocji, jedno za drugim. Mężczyzna wydaje się być doskonały w swoim fachu – a przynajmniej sam o sobie tak mówi, bowiem to on jest narratorem całej opowieści. Kolejne akcje, w których bierze udział, opisuje bardzo spokojnie, precyzyjnie, wyprzedzając słowami to, co za moment ma się wydarzyć – wszystko idzie jak po maśle, kolejne cele są jeden po drugim eliminowane... Wszystko jednak zmienia się, gdy Wirtuozowi przypada w udziale nowa, zlecona mu przez szefa misja – niedopowiedzenia i brak planu sprawią, że sytuacja zacznie się mocno komplikować, a powodzenie całej operacji zawiśnie na włosku. Produkcja w reżyserii Nicka Stagliano, choć na papierze może prezentować się intrygująco, jest niczym innym jak przeraźliwie nudnym, przegadanym kryminałem, który w dodatku jest mocno przewidywalny. Poza kilkoma misjami i kilkuminutowymi strzelankami odhaczonymi na ich potrzeby, tempo akcji bieżącej jest tu właściwie zerowe – główny bohater snuje się po kadrach niemrawo, a jego monologi zupełnie nie intrygują; zwyczajnie nie chce się tego słuchać. Pomysł prowadzenia narracji z offu jest moim zdaniem przedziwny – Wirtuoz opisuje swoje działania tak, jakby odczytywał kwestie do programów przyrodniczych emitowanych w niedzielne popołudnie. Nim cała akcja zdąży się rozpocząć, można łatwo zatracić cały wątek, ponieważ kazanie głównego bohatera zwyczajnie usypia. Produkcja jest klasyfikowana jako thriller, co według mnie jest grubo przesadzone – po mnie ani razu nie przebiegł choćby dreszcz emocji. Produkcja jest promowana nazwiskiem Anthony’ego Hopkinsa, jednak aktor pojawia się tu łącznie może przez kilkanaście minut. Początkowo przedstawia wydłużony do granic możliwości monolog, w którym stara się streścić chyba wszystkie swoje najważniejsze doświadczenia życiowe (trudno orzec jaki cel temu przyświecał). Następnie zostaje wsadzony za biurko, by przez dalszą część filmu zdawkowo rozmawiać z głównym bohaterem przez telefon. Sam Wirtuoz również jest bardzo kiepsko rozpisany jako postać – nie wiemy o nim w zasadzie nic, co sprawiłoby, że mielibyśmy do niego przyjazny stosunek; obserwujemy go jedynie jako wykonawcę zleceń, które beznamiętnie odfajkowuje. Anson Mount stara się grać twardziela, ale bardzo słabo mu to wychodzi – poważna mina przyklejona do twarzy aktora wygląda po prostu sztucznie, a kreowany przez niego zabójca nie wywołuje żadnych emocji u widza, choć pole manewru w tym temacie mogło być duże. Sama fabuła jest prosta i przewidywalna – mniej więcej w połowie można wyczuć, w jaką stronę podąży cała historia. Twórcy nie pokusili się o żadne nowatorskie rozwiązania, a wprowadzane twisty są raczej sztampowe w gatunku thrillera – nie ma tu nic, co mogłoby przykuć uwagę czy zaintrygować. Poza marudzeniem głównego bohatera z offu, niewybaczalna jest także mocno dramatyzowana muzyka, która pojawia się w kilku scenach. Z takiego połączenia otrzymujemy obrazek zwyczajnie patetyczny. Wirtuoz. Pojedynek zabójców (kulawy polski tytuł aż razi w oczy i niepotrzebnie opisuje fabułę) to nudny, źle rozpisany, zwyczajnie nijaki film, który rozkręca się dopiero w ¾ długości, ale wciąż nie na tyle, by odrobić początkowe straty. Opowieść poprowadzona jest byle jak – początkowe dłużyzny niczym nie zostają nam zrekompensowane i ani się obejrzymy, a już zastaje nas finał. Jak na kryminał czy thriller wypada po prostu bardzo źle – i nie ratuje jej ani obsada, ani gra aktorska. Nie mam pojęcia, co skłoniło Hopkinsa do wzięcia udziału w tej produkcji. Bardzo słaba propozycja, nie warto tracić czasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj