Wirus ("The Strain") zaczyna nieco przypominać The Walking Dead z czasów, gdy w tym serialu jeszcze coś się działo, a bohaterowie nie byli tak irytujący, że kibicowało się zombiakom. Tutaj chemia grupy wyraźnie gra, dołączenie Vasiliya do Epha i spółki dodało wszystkiemu smaczku, a poprzedni, 8. odcinek (ten ze stacją benzynową) wprowadził też nieco więcej akcji.
W "The Disappeared" tempo rzecz jasna musiało siąść. Po tym, jak bohaterowie poganiali się z wampirami, przyszedł czas na przegrupowanie, odwiedzenie domów i przygotowanie się do kolejnego starcia, które nastąpi w następnym bądź w jeszcze kolejnym odcinku. W 9. w zasadzie dzieje się niewiele, doczekujemy się jednak położenia większego nacisku na bardzo ciekawy wątek obozów zagłady – to tam Abraham Setrakian po raz pierwszy natknął się na wampiry, na Eichorsta oraz oczywiście samego Mistrza.
[video-browser playlist="633307" suggest=""]
Jeżeli jednak oceniać ten odcinek samodzielnie, nie w kontekście sezonu, to trzeba przyznać, że dostaliśmy zapychacz – w 1944 roku dzieje się sporo, za to w teraźniejszości praktycznie nic, nie licząc wymuszonej sceny łóżkowej, która pasuje do historii jak pięść do nosa. Można odnieść wrażenie, że w 8. odcinku wszystkie wydarzenia z czasów współczesnych to ledwie rusztowanie dla wątku z obozu zagłady i to wyłącznie o ten drugi chodzi. Tak jakby nie można było jednocześnie pchać do przodu obu historii.
Pozostaje mieć nadzieję, że odcinek "The Disappeared" był dla opowieści momentem na złapanie oddechu przed skokiem na głęboką wodę i od teraz nie będzie już żadnego zwalniania, a jedynie coraz większe przyśpieszenie - aż do finału.
Czytaj również: Wypadek na planie "Gotham". Ben McKenzie w szpitalu
Wirus sprawia coraz lepsze wrażenie, historię śledzi się z przyjemnością, choć oczywiście trzeba przymykać oczy na uproszczenia i zbiegi okoliczności – jeżeli się to jednak zrobi, otrzymujemy zabawną i ekscytująca produkcję. Oby udało się to utrzymać.