Trzeba zaznaczyć od razu, że The Strain nie pretenduje do miana wybitnego, artystycznego dzieła, stanowiącego krok milowy w telewizyjnej kulturze i sztuce. Nic z tych rzeczy – to nie jest Penny Dreadful. W omawianych odcinkach prezentuje solidną, dobrze rozpisaną i właściwie podbudową rozrywkę. Tym razem obyło się bez zbędnych dłużyzn, schematycznych scen akcji i żmudnych klisz zapożyczonych z klasyki gatunku. Opowieść trzyma w napięciu od początku do końca, potrafi zaskoczyć nieszablonowym rozwiązaniem, a co najważniejsze, pozwala bohaterom ruszyć mocno do przodu - zarówno w osobistych wątkach, jak i z główną intrygą serialu. Postacie przestały kręcić się w kółko. Widać zdecydowany progres w ich historiach. W bieżących odcinkach każdy z bohaterów dostaje swoje pięć minut. Twórcy bardzo kreatywnie podeszli do rozpisywania poszczególnych wątków. Miejscami pewne motywy są tak przerysowane i karykaturalne, że balansują na granicy kiczu. Jest to oczywiście celowy zabieg - dzięki niemu opowieść zyskuje unikatowy charakter, staje się oryginalna i nie wpada w schematy charakterystyczne dla współczesnego kina grozy. Doskonałym przykładem takiego rozwiązania jest motyw matki Gusa, karmionej krwią syna, a później zastosowanej jako śmiertelnie niebezpieczna broń przeciwko interweniującym policjantom. Jest to tak kuriozalne, że aż zabawne. Przywodzi to na myśl klasyczne obrazy Roberta Rodrigueza czy abstrakcyjne motywy z parodii Edgara Wrighta. Typowy popkulturowy postmodernizm. Bardzo przyjemnie ogląda się takie naginanie sztywnych ram obowiązujących w telewizyjnej rozrywce. To właśnie te motywy zostaną zapamiętane przez widza i będą stanowić o wartości serialu. W tego typu charakterystyczne tendencje wpada również historia rodziny Goodweather. Po raz kolejny twórcy folgują sobie przy budowaniu ich wątku, prezentując nam zupełną jazdę bez trzymanki. Nie od dziś wiadomo, że we współczesnej telewizji, w której wciąż króluje poprawność polityczna, mamy pewne tematy tabu, których nie porusza się nawet w bardzo odważnych produkcjach. Przykładowo - nie wypada pokazywać zbyt drastycznych scen z udziałem nieletnich, a jedną ze świętości stanowi związek matki z dzieckiem, opierający się zawsze na bezgranicznej, obopólnej miłości. Scenarzyści Wirusa ponownie „pojechali po bandzie”, kreując postać Kelly Goodweather jako matkę z piekła rodem, która traktuje syna bardzo przedmiotowo i bezwzględnie. Duże wrażenie robią sceny jej żerowania w obecności Zacka. Oczywiście wkrótce Kelly przejdzie na właściwą stronę - już teraz widać jej wewnętrzną walkę i można przypuszczać, że instynkty macierzyńskie wezmą górę nad żądzą śmierci. Mimo to trzeba pochwalić twórców za odważne podejście do motywów rodzinnych, które jak na razie są kluczowe dla całej fabuły. No url Doskonale widać to w końcowej części trzeciego odcinka, kiedy to Eph dokonuje wymiany księgi Lumen na syna. Swoją drogą, zaskakujące jest, jak dobrze napisany i wyreżyserowany jest ten segment. Do tej pory sceny akcji mocno kulały pod względem napięcia i suspensu, ale tym razem wyszło to wszystko pierwszorzędnie. Navy Seals, Mistrz, Quinlan – każdy z elementów spełnił swoje zadanie. Wreszcie dostajemy epicką (oczywiście na miarę Wirusa) walkę, niebędącą nudną strzelaniną, z której nic nie wynika, a bardzo dobrze wyreżyserowanym starciem, kiedy to jedna ze stron w końcu odnosi wielkie zwycięstwo. Mistrz zostaje pozbawiony głowy już w trzecim odcinku nowego sezonu, co z pewnością zaskoczyło niejednego widza. Co prawda dalsze wydarzenia jasno sugerują, że powróci on w innej postaci, jednak tego typu rozwiązanie w tak wczesnym stadium nowego sezonu było dość oryginalne. W omawianych odcinkach więcej czasu ekranowego dostali Quinlan i Eldritch Palmer. Temu pierwszemu twórcy zaserwowali dość pokaźną retrospektywę, czyli to, co fani serialu lubią najbardziej. Geneza tej tajemniczej postaci pokazana jest właściwie, ale bez fajerwerków fabularnych. Brakuje jej trochę głębi psychologicznej, która przewijała się na przykład w wspomnieniach młodego Setriakiana. Mimo to skutecznie podbudowuje postać wampira i dokłada kolejną cegiełkę w tworzeniu wielkiej mitologii Wirusa. Wątek Eldritcha Palmera natomiast jest prognostykiem zmiany stron w kolejnych odcinkach. Tradycyjnie sceny z jego udziałem są dobre aktorsko i dość sugestywne, zwłaszcza jeśli uczestniczy w nich Thomas Eichorst. Jedynym wątkiem, który wypadł słabo, jest krótka wstawka z udziałem Dutch Velders. Jej postać, w moim mniemaniu, już wcześniej irytowała sztampą i manierą znudzonej, genialnej hakerki. Teraz spotykamy ją w moralnie dwuznacznej sytuacji, kiedy to z grupą szalbierzy penetruje opuszczone wieżowce Nowego Jorku. Oczywiście wkrótce się nawraca i opuszcza kamratów w niedoli, jednak wcześniej jej historia dość mocno nawiązuje do klasyków survivalowego gatunku spod znaku The Walking Dead. Jednym słowem - nic oryginalnego. Ten krótki motyw był tylko sygnałem dla widza o istnieniu Dutch. Z pewnością wkrótce dostanie ona trochę więcej czasu ekranowego i miejmy nadzieję, że nie będzie to czas stracony. Pierwsze odcinki trzeciego sezonu Wirusa już za nami. Zdecydowanie warto było dać szansę temu serialowi. Część widzów straciła zainteresowanie produkcją FX po drugiej, słabszej serii i teraz muszą oni szybko nadrabiać zaległości, bo historia serwowana nam w bieżącej serii to coś, czego każdy fan fantastyki nie powinien odpuszczać. Sam też biję się w pierś, bo nie dawałem wiary w nagłą reaktywację wysokiego poziomu Wirusa, a teraz nie mogę doczekać się kolejnego odcinka, co rzadko mi się zdarza przy współczesnych, komercyjnych produkcjach telewizyjnych.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj