Zacznę od narzekania. Jedyną wadą Justified jest pewnego rodzaju proceduralność. Nie chodzi oczywiście o to, że w jednym odcinku jest rozwiązywana jedna sprawa (i tak w kółko), ale że każdy sezon otwiera i zamyka jedną, konkretną historię. Oczywiście przewijają się nadrzędne wątki, jak problemy małżeńskie Raylana czy przestępcza działalność Boyda, jednak nigdy nie stają się one główną osią napędową wydarzeń. I to boli, bo to jedyny element, który dzieli serial od stania się produkcją rewelacyjną. Niestety początek piątego sezonu nie zapowiada, aby było inaczej.
A przecież niby wszystko jest takie samo. Seria rozpoczyna się rozprawą sądową, w której udział bierze Dewey Crowe, dzielnie dzierżący tytuł Pierwszego Idioty Stanu Kentucky. Widać, że twórcy, tak jak fani, lubią tę postać i bawią się nią, ile tylko mogą. Wszystko to znamy, bawi nas to niezmiennie i daje okazję, by Raylan pokazał po raz kolejny swój urok. Ava siedzi w więzieniu, a Winona wraz z dzieckiem wyprowadziła się z Kentucky. Wydarzenia z poprzedniego sezonu mają swoje dość mocno zarysowane konsekwencje, jednak jak zwykle na pierwszy plan wychodzi zupełnie nowy wątek, czyli działalność rodziny Crowe’ów.
Ciekawe, na ile interesującą postacią będzie Darryl Crowe. W Justified co sezon pojawiają się fantastyczne postacie, jak chociażby Mags, Limehose czy Quarles i Duffy. Drugoplanowi bohaterowie często kradli serial, a ich konfrontacje z Raylanem Givensem to były małe perełki (jedna z moich ulubionych scen, kiedy główny bohater rzuca na Duffy’ego pocisk, grożąc, że następny nadleci szybciej, to istna bomba!). Na ich tle rola Michaela Rapaporta prezentuje się dość średnio, ale poczekajmy - może gdy Darryl znajdzie się już w Kentucky, to poczuje swój żywioł.
[video-browser playlist="617646" suggest=""]
Serial dalej ogląda się z ogromną przyjemnością. Aktorstwo Timothy’ego Olyphanta i Waltona Gogginsa jest dalej rewelacyjne, ich postacie są cudownie rozpisane i trudno nie kibicować obojgu bohaterom. Na ekranie przejawiają się także starzy znajomi, jak Art czy Duffy, więc wszystko jest na miejscu i pozostaje tylko czekać, aż splot nieoczekiwanych okoliczności znowu skrzyżuje ścieżki bohaterów.
Wiem, że to pierwszy odcinek sezonu, jednak trochę zabrakło mi w nim tempa, które było obecne w poprzedniej serii. Trudno będzie pobić brawurę czwartej odsłony, a choć nie tego od serialu oczekuję, żądam jednak większej liczby pojedynków między charyzmatycznymi bohaterami. O ile Raylan, Boyd i reszta harlanowskiej śmietanki trzyma cięte riposty na każdą chwilę, tak nowy wątek nie zapowiada póki co takich scen. Ale, jak już wspomniałem, Darryl może się dopiero rozkręcić, a jego obecność na pewno spowoduje, że na ekranie częściej pojawiać się będzie jego kuzyn, Dewey, co zawsze sprawia ogromną radość.
Wróćmy już w drugim odcinku do hrabstwa Harlan, gdzie sprawy zawsze są dość skomplikowane, a strzelanie bez zastanowienia to chleb powszedni. Klimat Kentucky, który z powodzeniem udaje Dziki Zachód, to coś, na co czekałem podczas przerwy, więc zły jestem, że otrzymałem go w tak małych ilościach. Piąty sezon ruszył, Raylan ściął włosy (czemu?!) i od czasu do czasu skype'uje ze swoją byłą żoną, ale nadal jest tym nonszalanckim kowbojem, który strzela równie szybko co rzuca one-linerami. Jest więc wszystko, by stworzyć kolejny wyśmienity sezon.