Bohaterem filmu Witajcie w Marwen jest Mark Hogancamp, fotograf, który specjalizuje się zdjęciach z udziałem lalek. Niedługo swoją premierę będzie miała wystawa artysty, jednak w tym samym czasie ma się odbyć odczytanie wyroku pięciu mężczyzn, którzy brutalnie pobili Marka. W walce z traumą mężczyźnie pomaga robienie kolejnych zdjęć, a także pojawienie się Nicol, nowej sąsiadki, która wkrótce szybko staje się bohaterką prac fotografa. Wszystkie przedstawiają przygody wojowniczego alter ego Marka, pilota walczącego w czasie II Wojny Światowej z nazistami, w tytułowym belgijskim miasteczku. Niestety często mamy tu do czynienia z przerostem formy nad treścią, na czym bardzo mocno cierpi historia. Reżyser Robert Zemeckis wraz ze swoją opowieścią uparcie zamyka się w ramach bajkowego świata, który tutaj stanowi metaforę życia Marka. I miejscami potrafi je wytłumaczyć tak, aby biografia postaci miała sens, jednak w zdecydowanej większości gubi się podczas nadmiernej stylizacji tych metafor. Zemeckis myśli, że w tej sferze potrafi wszystko wytłumaczyć widzowi, jednak z przykrością stwierdzam, że w wielu przypadkach się myli i zostawia odbiorcę z niedokończonym wątkiem i wieloma pytaniami. Tak jest choćby w aspektach dotyczących Wendy i Dejy, które mają być ważnymi trybami w historii Marka, jednak na dobrą sprawę niczego specjalnego się o nich nie dowiadujemy w czasie seansu. To wygląda tak, jakby Zemeckis myślał, że zostawi pewne wątki otwarte. Jednak w przypadku tej historii i tego gatunku to nie działa. Nie zmienia to faktu, że gdy przychodzi do inscenizacji scen z udziałem lalek, to wszystko wychodzi jak najbardziej dobrze i całkiem nieźle ogląda się przygotowane przez twórców sekwencje w świecie wymysłów Marka. Efekty specjalne stoją na przyzwoitym poziomie i stanowią silny punkt tej produkcji. Niektóre postacie jednak za bardzo giną w tym (jak go nazywam) świecie metafory  i Zemeckis nie skupia się na tym ludzkim aspekcie, który można by rozwinąć. Chodzi mi głównie o bohaterki, które stanowią oddział pomagający głównemu bohaterowi w walce z nazistami. W tej sferze jeszcze całkiem nieźle te postacie zostają zaprezentowane, jednakże wszystko blednie, gdy dochodzi do wejścia w realne życie. Tutaj niestety stają się kompletnym tłem dla historii, a tak się nie powinno zdarzyć. Kilka z nich pojawia się w pojedynczych scenach, inne natomiast robią za statystki. A wśród kilku był spory potencjał na dobry wątek poboczny, choćby u GI Julie granej przez Janelle Monáe. Niestety nic z tym nie zrobiono, a taki zabieg trochę wyklucza tę produkcję w moich oczach.  Aktorsko również nie jest za dobrze. Steve Carell stara się jak może, aby pokazać traumę swojej postaci i jej walkę o powrót do mentalnej formy, jednak scenariusz za bardzo mu na to nie pozwala i aktor przechodzi ze skrajności w skrajność. Podobnie Leslie Mann, która potrafi pokazać pazur, a tutaj została wbita w kreację cukierkowej wręcz kobiety bez wielkiej charyzmy. Inne postacie, jak już wspomniałem, zostały bardziej obniżone do roli statystów i nie za wiele dobrego mogę o nich powiedzieć oprócz tego, że pojawiły się na ekranie. Same relacje, głównie te romantyczne Marka z dwiema bohaterkami, czyli Nicol i Robertą, zostały rozegrane bardzo słabo i tak naprawdę ciężko w ogóle nazwać to relacjami. Szkoda. Witajcie w Marwen według mnie to jedna ze słabszych pozycji w filmografii Roberta Zemeckisa, o której można zapomnieć zaraz po seansie. Wielka szkoda, bo był w tej historii potencjał na naprawdę dobrą opowieść. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj