Ekipa Marvela wyciąga wnioski z popełnionych błędów, gdyż skok jakości po dość długiej przerwie jest wyraźnie obecny. Wszystko zaczyna powoli przypominać to, czym ten serial miał być od samego początku. Odczuwalna jest zmiana w podstawowej obsadzie. Coulson staje się bardziej ludzki, gdyż emocje związane ze Skye mają na niego ogromny wpływ. Nawet w Melindzie May widoczna jest burza uczuć, gdy agentka pierze sprawcę postrzelenia. Fitz i Simmons, o dziwo, pierwszy raz nie działają na nerwy. Są poważni, dojrzali i odgrywają przyzwoitą rolę w całej opowieści, a ich infantylność gdzieś znika. Jedynie Ward pozostaje tym samym nieciekawym bohaterem, którym był od początku.
Cieszą nowe postacie, które według zapowiedzi mają w serialu zagościć na przynajmniej kilka odcinków. Agent Garrett w wykonaniu Billa Paxtona to bardzo przyzwoita inkarnacja twardego superszpiega z ciętym językiem. Paxton ma więcej charyzmy, a jego postać więcej charakteru niż cała regularna obsada (za wyjątkiem Coulsona) razem wzięta, więc stanowi bardzo solidny dodatek. Wbrew pozorom agent Triplett też sprawuje się nieźle, choć pierwsze wrażenie może sugerować podobieństwo do Warda. Ich wspólne sceny jednak nie pozostawiają złudzeń, kto z tych dwóch ma w sobie więcej talentu i emocji. Nie najlepiej prezentuje się jego relacja z Simmons, gdyż sposób podrywu jest strasznie naciągany - zbyt szybko mówi za bardzo odważne słowa. Wszystko to świetnie się zazębia z pozostałymi elementami, tworząc coraz lepszą całość.
Nie brak tym razem emocji, czyli elementu, który dotychczas pojawiał się zaledwie sporadycznie - począwszy od pierwszych scen, w których życie Skye wisi na włosku, a grupa dostaje niepomyślne wieści, przez cały wyścig z czasem aż po finał. Sam motyw możliwej śmierci Skye nie wzbudza takich emocji, jak twórcy by chcieli, bo gdy dowiadujemy się, że Coulson chce odnaleźć placówkę, w której został wskrzeszony, i uratować bohaterkę, cały dramatyzm wątku gdzieś pryska. To w końcu Marvel, więc tutaj happy end jest podstawą. Miło byłoby zostać zaskoczonym, ale na razie uniwersum oparte jest na takich, a nie innych fundamentach, więc zaprezentowany rozwój wydarzeń to tutaj formalność. Problem jest jeszcze jeden - twórcy chcą nam wmówić, że grupa bohaterów stanowi rodzinę, jednakże przez błędy pierwszych odcinków to sformułowanie nie ma wiele wspólnego z prawdą. Relacje są zbyt luźne i nie czuć tej bliskości, o której mówi Coulson. Trzeba poświęcić jeszcze sporo pracy, by rozbudować każdą postać indywidualnie - wówczas grupowe więzi może zaczną się kształtować.
[video-browser playlist="635514" suggest=""]
Agenci T.A.R.C.Z.Y. wznoszą się na wyżyny, gdy akcja przenosi się do tytułowego T.A.H.I.T.I. Nigdy wcześniej ten serial nie angażował aż tak. Ciekawość pobudzana jest do granic możliwości, a twórcy tym razem nie rozczarowują. Wcześniejsze ogłoszenie tego, co działo się z Coulsonem, to zaledwie czubek góry lodowej. Scenarzyści oferują niewiele, ale wystarczająco, by zaintrygować i zmusić do myślenia. Wygląda na to, że Nick Fury wykorzystał coś, co całej agencji może odbić się czkawką. Trudno powiedzieć, kim jest kosmita w zbiorniku, lecz sięgając pamięcią do komiksów, wizualnie najbardziej przypomina Kree. Czyżby serial miał także stworzyć podbudowę wątku pod któryś z filmów?
Scena po napisach jest smakowita, bo pokazano nam debiut postaci z Asgardu, która w kolejnym odcinku powinna zaoferować sporo wrażeń. Lorelei prezentuje się przyzwoicie, więc miejmy nadzieję, że pojedynek z Lady Sif dostarczy jeszcze więcej emocji.
Agenci T.A.R.C.Z.Y. nadal borykają się z problemami wynikającymi z błędów przeszłości, ale twórcy wyciągają z nich wnioski. Poprawę w ostatnich dwóch odcinkach widać gołym okiem, a serial powoli zaczyna zapewniać niezłą rozrywkę i godnie reprezentować uniwersum Marvela.