Produkcja Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy w 5. odcinku obiecuje odpowiedzi. Problem polega na tym, że te wciąż nie nadchodzą.
Władca pierścieni: Pierścienie Władzy miały wszystkie środki ku temu, aby stać się jednym z najlepszych nowych seriali 2022 roku. Problem polega na tym, że monumentalnej w materii wizualnej produkcji Amazona może zabraknąć czasu na wyjście z walki o to miano z tarczą. Tak, wciąż mamy tu do czynienia z opowieścią, która dla naszych oczu i uszu jest doznaniem niemalże ekstatycznym, swoim ekspozycyjnym pięknem potrafiącym zawstydzić niejeden z kinowych blockbusterów. Cóż jednak z tego, skoro na trzy odcinki przed finałem premierowego sezonu ekranowej historii w aspekcie fabularnym nieustannie błądzimy po omacku, musząc zadowalać się ledwie dostrzegalnymi poszerzaniem ram opowieści i przesuwaniem jej środka ciężkości w stronę nowych rejonów?
Rozstania są najlepszym dowodem na to, że ten serialowy kolos jest jak słynna lokomotywa z wiersza Tuwima: "stoi i sapie, dyszy i dmucha", lecz gdy siłą rzeczy chcesz dodać "uff – jak gorąco!", relatywnie szybko zdajesz sobie sprawę, iż
Pierścienie Władzy cierpią na niedostatek fabularnego węgla – nie mówiąc już o jego palaczach. Po przekroczeniu półmetka pierwszej odsłony serii chciałoby się w końcu tych długo przez nas wyczekiwanych "gwizdów i świstów", jednak te nie chcą nadejść. Najważniejsi bohaterowie debatują więc o swoich powinnościach, raz po raz przekonując siebie nawzajem, w którą stronę należy się teraz udać bądź jak w danej sytuacji się zachować. Ci z nas, którzy liczyli na ekranowe "mięso", po pięciu odcinkach – stety lub niestety – zostali przymusowymi weganami.
Po seansie
Rozstań jestem w stanie w pełni zrozumieć, jaki zamysł przyświeca twórcom produkcji na płaszczyźnie alegorycznej: odbijając się od Koheletowskiego "jest czas wojny i czas pokoju", chcą oni ukazać całą gamę ludzkich postaw i zachowań w okresie względnego status quo, gdy na horyzoncie widać już nadchodzące wielkimi krokami Zło. I tak w najnowszym odcinku
Pierścieni Władzy Númenoryjczycy do spółki z Galadrielą i Halbrandem spędzają długie godziny na dysputach o konieczności wypłynięcia w stronę Śródziemia, wspierani przez Arondira mieszkańcy Krajów Południowych muszą zmierzyć się z rozłamem na dwie większe grupy, mające jakże odmienny stosunek do nieuchronnej batalii z dowodzonymi przez Adara orkami, a Harfootowie czują, że coś złowrogiego wisi w powietrzu – jeśli nie kolejna goniąca za nimi bestia, to choćby trzy tajemnicze istoty ze Wschodu, które podążają za Nieznajomym. Na przeciwległym biegunie fabularnym podejmowany z honorami przez Gil-galada Durin zdaje sobie sprawę, że może być ostatnią nadzieją dla spoglądających nicości w oczy elfów; mithril albo śmierć – zdaje się mówić Celebrimbor do Elronda, ten z kolei do swojego krasnoludzkiego przyjaciela. W gruncie rzeczy wszystkie z powyższych wątków dałoby się na ekranie streścić w jakieś 30-40 minut, po których spokojnie można by już zmierzać w kierunku tej czy innej konfrontacji fabularnej. Nic takiego nie ma jednak miejsca.
Rozstania pęcznieją od scen, które wyłącznie pozorują emocjonalny rozwój protagonistów – papierkiem lakmusowym takiego stanu rzeczy jest coraz bardziej problematyczna postać Galadrieli.
Nie zrozumcie mnie źle:
Morfydd Clark robi, co może, aby jej bohaterka nie wypadła poza scenariuszową karuzelę – dochodzi do mnie, że ilekroć z ust aktorki pada słowo "Sauron", czuję się tak, jakbym znów miał przeżyć swoją pierwszą miłość. Rzecz w tym, że autorzy historii z uporem maniaka rzucają ekranowej Galadrieli kłody pod nogi, z sobie tylko znanych przyczyn ukazując ją w zwolnionym tempie w trakcie zbędnych popisów gimnastycznych w pojedynku z żołnierzami Númenoru bądź wchodzenia na statek, a to oddalając ją od fabularnej metamorfozy. W scenie rozmowy z Halbrandem wydaje się nawet, że protagonistka przeżywa swoistą terapię ekranową, dzieląc się wyznaniem o śmierci brata i podłożu własnej krucjaty; wystarczy jednak chwila, abyśmy pojęli, że po tym pozorowanym katharsis Galadriela raz jeszcze wraca do emocjonalnego punktu wyjścia i zanurzenia we wszechogarniających ją smutku, gniewie i potrzebie zemsty. Mentalnego "tam i z powrotem" doświadcza również sam Halbrand, najpierw mierzący się ze wstydem wynikającym z dawnego podporządkowania się Złu, później z kolei działający bardziej pod wpływem impulsu niż wyprowadzenia wniosków z wcześniejszych błędów. Będę dosadny i zaryzykuję twierdzenie, że gdyby statki Númenoru ostatecznie nie wypłynęły z portu, bylibyśmy rzut beretem od poczucia fabularnego zażenowania. Na tym tle znacznie lepiej prezentują się wątki relacji Nieznajomego z Harfootami i Durina z elfami, przy czym do ideału nieustannie daleko; w obu segmentach opowieści twórcy rozmiłowali się w sięganiu po ten sam schemat. Tajemniczy przybysz początkowo rozczula nas więc w czasie uczenia się wraz z Nori mówienia czy ratowania Harfootów przed krwiożerczymi stworzeniami, by niedługo później przypomnieć o swoim magiczno-mistycznym pochodzeniu i ponownie "przestraszyć". Na marginesie: pojawienie się istot ze Wschodu mogłoby sugerować, że Nieznajomy okaże się którymś z Niebieskich Czarodziejów – poprzednie odcinki wydają się jednak zadawać kłam tej teorii. Całe szczęście też, że autorzy opowieści nie rezygnują ze starannej ekspozycji przyjaźni Durina i Elronda, nawet jeśli bohaterom przychodzi uprawiać swoistą wariację na temat powiedzenia "od Annasza do Kajfasza" i dreptać pomiędzy komnatą króla krasnoludów a stołem Gil-galada. Niech drepczą; ich dysputy i przekomarzanie się są prawdziwą solą tego wątku.
Jeśli szukacie w
Rozstaniach fabularnych perełek, powinniście zwrócić swoje oczy w stronę Krain Południowych. To właśnie tutaj umiejscowiona jest w moim odczuciu najciekawsza jak do tej pory linia frontu nadchodzącego starcia Dobra ze Złem. W tym tygodniu nie chodzi jednak o Arondira (
Ismael Cruz Cordova – czapki z głów; bezsprzecznie najlepsza rola w całym serialu) i Bronwyn, a o tych ludzi, którzy w przypływie chwili postanowili oddać hołd Adarowi (równie magnetyczny
Joseph Mawle). Ich konfrontacja z "Ojcem" orków jawi się jako upiorne, aczkolwiek aż do bólu prawdziwe spotkanie zgubionych istot z bezlitosną Ciemnością. Nie mogę pojąć, dlaczego cała sekwencja została na ekranie wyłożona skrótowo, skoro mogłaby być doskonale wybrzmiewającą przestrogą dla każdego, kto chce bezwiednie podążyć za złowrogą potęgą. To w końcu lekcja z samego
J.R.R. Tolkiena: rzuć wyzwanie Złu, nawet jeśli wydaje ci się, że stoisz na straconej pozycji. Zanim do tego dojdzie, pozostaje nam raz jeszcze upoić się wizualnym przepychem
Pierścieni Władzy. Nieskazitelne piękno wizualnej warstwy serialu potrafi być przytłaczające; nie mam żadnych wątpliwości, że produkcja Amazona w tym aspekcie jest jednym z epokowych dokonań małego ekranu. Z drugiej jednak strony realizacyjna maestria nie może wybrzmieć z pełną mocą – wszystko przez brak równowagi w ekspozycji poszczególnych wątków i fabularne przeskoki, które niekoniecznie wzajemnie się dopełniają. Ogromna szkoda, że po pięciu wizytach w serialowym Śródziemiu nadal wypatrujemy dnia, w którym ta machina zacznie pracować na najwyższych obrotach. Nie będę jednak posłańcem burzy. Wręcz przeciwnie – zostawię Was ze starą prawdą: "czekajcie, a będzie wam dane". Jeśli nie zwykliście zadowalać się samą nadzieją, słowa pokrzepienia mogą przyjść z zupełnie nieoczekiwanego miejsca. "Droga długa jest. Choć brak mi wytchnienia, ta piosnka niesie mnie. Zanuć mi, zanuć, odległa kraino, łagodnie mnie prowadź, bo wędrówki to czas" – słyszymy w
Rozstaniach. Odpowiedzi nadejdą. Pytanie tylko, czy każdy z nas zdoła je usłyszeć.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h