Pojawienie się komiksu Wojna królów na polskim rynku to z całą pewnością wydarzenie niezwykle istotne dla rodzimych fanów superbohaterów - przynajmniej część z nich umieszcza tę historię na liście najlepszych powieści graficznych Marvela wszech czasów. W dodatku oczekiwania miłośników trykociarzy w kraju nad Wisłą zostały mocno rozbudzone po wydanych wcześniej, innych kosmicznych eventach, by przywołać choćby Anihilację czy Sagę Nieskończoności, nie mówiąc już o tym, że samo Preludium do Wojny królów zapowiadało jedyną w swoim rodzaju rozgrywkę. Śpieszę donieść, że kulminacja historii o X-Men, starciu kosmicznych imperiów i sprawującym brutalne rządy Wulkanie wypada naprawdę dobrze, przy czym odbiorcę porywa w pierwszej kolejności rozmach prezentowanych wydarzeń - na tym tle odrobinę gorzej prezentuje się sama fabuła. W żadnym wypadku nie zmienia to faktu, że recenzowany tom z całą pewnością trafi w gusta wszystkich łaknących międzygalaktycznych przygód spod szyldu Domu Pomysłów, a spektakularność bitew i narracyjna skala niejednokrotnie potrafią przytłoczyć. Marvel jak mało kto rozumie, że podsumowania popkulturowych opowieści z tego czy innego powodu muszą zapadać w pamięć... Śledzący tę kosmiczną sagę czytelnicy doskonale już wiedzą, że w wyniku działań Charlesa Xaviera Gabriel Summers aka Wulkan zmienił swoje podejście do świata, przechodząc metamorfozę w brutalnego tyrana. Bieg rzeczy sprawił, że stanął on później na czele potężnego Imperium Shi'ar, a jego drastyczne metody sprawowania rządów zachwiały równowagą w galaktyce i doprowadziły do wybuchu wojny domowej, w której o mały włos życia nie stracili X-Meni. Na przeciwległym biegunie fabularnym władzę nad Imperium Kree przejęli Inhumans, których lider, Black Bolt, znalazł się na trajektorii kolizyjnej z Wulkanem. Marvelowski kosmos nie może spać spokojnie; gdy wydawało się, że zdołano zażegnać jeden konflikt, na horyzoncie widać już jeszcze groźniejszą wojnę, w której zmierzą się dwie mocarne siły rozdające karty w całym wszechświecie. 
Źródło: Egmont
Pierwsze akty Wojny królów wciągają bez reszty - natężenie akcji przekracza wszelkie wyobrażenia, a grupa scenarzystów, z Danem Abnettem i Andym Lanningiem na czele, dwoi się i troi, by odbiorca nie mógł nawet odsapnąć po wyrastających tu jak grzyby po deszczu kolejnych potyczkach. Te ostatnie nie są z kolei sprowadzane do serii większych niż życie starć rozpisanych na kosmiczną modłę; warunkuje je także refleksja nad militarnym arsenałem czy kwestiami politycznymi, które nadają całej kampanii dojrzalszego podłoża. Głównie za sprawą takich zabiegów opowieść udaje się wpisać w wojenną konwencję z krwi i kości, w której starcie dwóch potęg faktycznie emocjonuje. Na bitewnej arenie roi się od postaci: Kree biorą się za łby z Shi'ar, a przecież w odwodzie trzymani są X-Meni, Strażnicy Galaktyki i wcześniej niewidziani bohaterowie. Jestem niemal pewny, że spodoba Wam się wątek tajemniczego bractwa Raptorów czy wreszcie sposób, w jaki twórcy wydobywają z postaci Wulkana sadystyczną część jego natury. Na deser zostaje kapitalnie poprowadzona historia Gladiatora, który w trymiga musi odpowiedzieć sobie na pytanie o życiową powinność, a także rozrywające czasoprzestrzenną siatkę eksplozje. Nawet jeśli tempo akcji w finałowych sekwencjach odbiega od początkowego, natomiast niektóre konkluzje trącą banałem, nie przykryje to tego, czym Wojna królów de facto jest: unikalnym połączeniem gatunku superbohaterskiego ze space operą.  Warstwę graficzną tworzyło aż kilkunastu rysowników, których główne zadanie polegało na nieustannym potęgowaniu skali kosmicznych wydarzeń. To dlatego na kolejnych kartach komiksu będziemy natrafiać na wszędobylskie eksplozje, bitwy, wojenne okręty, kosmiczne twarze mniej lub bardziej przypominające ludzkie oblicza i wreszcie walczących w wielkim uniesieniu bohaterów. Każdy z artystów wywiązał się ze swojego zadania znakomicie, a ich prace koniec końców tworzą spójną kompozycję wizualną. W moim prywatnym odczuciu najlepiej spisali się Paul Pelletier i Wellinton Alves, którzy w swoich planszach postawili nie tylko na rozmach, ale i przy okazji chcieli najprawdopodobniej oddać hołd kosmicznym tradycjom Marvela. Zwracajcie też uwagę na tło zasadniczych wydarzeń - szerokie panoramy potrafią oślepić swoim blaskiem. 
To zaślepienie prezentowaną historią staje się dla recenzowanej pozycji mieczem obosiecznym. W odróżnieniu od legendarnych prac Jima Starlina, kosmos Abnetta i spółki cierpi na niedostatek czegoś, co moglibyśmy określić mianem uniwersalności czy ponadczasowości przekazu. Owszem, Wojnę królów czyta się znaczenie lepiej w kluczu współczesności, jednak z drugiej strony ten międzygalaktyczny spektakl spycha na dalszy plan dbanie przez twórców o rozwój postaci i przenikanie do ich umysłów; na tym polu bronią się tylko nieliczni protagoniści, z Wulkanem i Gladiatorem na czele. W dalszym ciągu mamy tu jednak do czynienia z historią podszytą tak ogromną dawką napięcia i fabularnych wolt, że albo przepadniesz w nich bez reszty, albo oskarżysz scenarzystów o zdziecinnienie. Z wielką radością mogę przypisać się do tej pierwszej grupy czytelników; bynajmniej nie wyłącznie dlatego, że kosmiczna przygoda od zawsze rozpalała mój umysł. Obserwowanie starcia, w trakcie którego galaktyka trzęsie się w posadach, może być czystą przyjemnością i to przede wszystkim tej perspektywy Wam w trakcie lektury życzę. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj