Emma Stone jest najważniejszym powodem, dla którego ten film warto obejrzeć. Jej rola tenisistki jest inna, niż te, do których nasz przyzwyczaiła. Z jednej strony ma charakter, silną wolę i pasję do tego, co robi, ale jednocześnie w życiu prywatnym wydaje się niepewna, nieśmiała i skryta. King w wykonaniu Stone nie jest ekspresywna, a wręcz wiele się dzieje w sercu tej postaci. Aktorka kapitalnie akcentuje różne niuanse i emocjonalne subtelności, nadając jej autentyczności. Jest ona postacią, którą w kinie opartym na faktach uwielbiamy: kupujemy w całości jej przedstawienie i od razu zapominamy, kto ją gra. Stone staje się tą postacią, tworząc oczekiwaną iluzję. Problem rodzi się w konstrukcji całego filmu i w braku skupienia na tym, co jest w tej fabule najważniejsze. Idąc na Battle of the Sexes oczekuję tytułowego wydarzenia, które miały gigantyczny wpływ na walkę o równouprawnienie kobiet. Chcę zobaczyć kulisy, poczuć emocje oglądania czegoś epokowego i zrozumieć wagę tego, co jest pokazane.Twórcy utrudniają to skupiając ponad połowę filmu na bardzo powierzchownie przedstawionym romansie bohaterki z fryzjerką, Marilyn Barnett. Odkrywanie przez King jej orientacji seksualnej jest potraktowane banalnie, po macoszemu i bez emocjonalnej głębi. Ta część filmu nie jest w stanie przedstawić nam King, tak jak trzeba, Nie pozwala zrozumieć emocji, jakie nią targają w związku z romansem z kobietą i zdradą męża. To są poważne i obdarzone wielkim potencjałem wątki dramatyczne, które poruszono powierzchownie, nieciekawie i sztampowo. Emma Stone i Andrea Riseborough starają się nadać temu głębi, ale nie przeskoczą miałkości scenariusza. Taki wątek w tym filmie zasługiwał na coś o wiele lepszego. Tytułowa wojna płci, czy mecz tenisa pomiędzy King i samozwańczym największym szowinistą w kraju też nie wychodzi ponad gatunkowe normy. Twórcy przedstawiają to z chirurgiczną precyzją bez większego emocjonalnego uderzenia. Ogląda się to nieźle, można w jakimś stopniu zrozumieć wagę tego niekwestionowanie wyjątkowego wydarzenia, ale jednocześnie czuć pójście na łatwiznę. Zagubienie pomiędzy filmem poruszającym ważne, społeczne problemy, a rozrywką z humorem i romansem. A najgorsze, że pozostaje po tym filmie wniosek, jaki nigdy nie powinien paść: jedno z najważniejszych wydarzeń w historii walki o równouprawnienie kobiet nie miałoby miejsca, gdyby nie działania jednego szowinisty. Wrażenie, że King jest tylko instrumentem tego człowieka, jest w jego tle i przypadkiem osiąga coś ważnego i staje się symbolem jest zbyt mocne. Kłopot w tym, że to ona powinna być na pierwszym planie, bo to ona ostatecznie wygrała i pokazała światu w tym absurdalnym pojedynku, że można. Postawiła ten krok. Rola Riggsa w tym wszystkim jest niezaprzeczalna, a jego szowinizm był bardziej na pokaz, ale nie jestem przekonany, czy wyróżnienie jego działań w takim kontekście wpływa dobrze na jego jakość. Przez to waga i znaczenie wojny płci gdzieś się rozmywa, a nie powinna. Szkoda, że twórcy tego filmu postawili na tak ograne i banalne prowadzenie historii, które koniec końców umniejsza wadze tego ważnego wydarzenia. To wszystko zasługiwało na o wiele lepszy i sprawniej nakręcony film. Taki, który dopasowałby do klasy Emmy Stone, która jako jedyna stworzyła w tym filmie coś wybitnego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj