Wojna płci – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 18 listopada 2017Wojna płci to film oparty na prawdziwej historii przełomowego wydarzenia w walce o prawa kobiet. Wydarzenia, które zdecydowanie zasługiwało na o wiele lepszą produkcję.
Wojna płci to film oparty na prawdziwej historii przełomowego wydarzenia w walce o prawa kobiet. Wydarzenia, które zdecydowanie zasługiwało na o wiele lepszą produkcję.
Emma Stone jest najważniejszym powodem, dla którego ten film warto obejrzeć. Jej rola tenisistki jest inna, niż te, do których nasz przyzwyczaiła. Z jednej strony ma charakter, silną wolę i pasję do tego, co robi, ale jednocześnie w życiu prywatnym wydaje się niepewna, nieśmiała i skryta. King w wykonaniu Stone nie jest ekspresywna, a wręcz wiele się dzieje w sercu tej postaci. Aktorka kapitalnie akcentuje różne niuanse i emocjonalne subtelności, nadając jej autentyczności. Jest ona postacią, którą w kinie opartym na faktach uwielbiamy: kupujemy w całości jej przedstawienie i od razu zapominamy, kto ją gra. Stone staje się tą postacią, tworząc oczekiwaną iluzję.
Problem rodzi się w konstrukcji całego filmu i w braku skupienia na tym, co jest w tej fabule najważniejsze. Idąc na Battle of the Sexes oczekuję tytułowego wydarzenia, które miały gigantyczny wpływ na walkę o równouprawnienie kobiet. Chcę zobaczyć kulisy, poczuć emocje oglądania czegoś epokowego i zrozumieć wagę tego, co jest pokazane.Twórcy utrudniają to skupiając ponad połowę filmu na bardzo powierzchownie przedstawionym romansie bohaterki z fryzjerką, Marilyn Barnett. Odkrywanie przez King jej orientacji seksualnej jest potraktowane banalnie, po macoszemu i bez emocjonalnej głębi. Ta część filmu nie jest w stanie przedstawić nam King, tak jak trzeba, Nie pozwala zrozumieć emocji, jakie nią targają w związku z romansem z kobietą i zdradą męża. To są poważne i obdarzone wielkim potencjałem wątki dramatyczne, które poruszono powierzchownie, nieciekawie i sztampowo. Emma Stone i Andrea Riseborough starają się nadać temu głębi, ale nie przeskoczą miałkości scenariusza. Taki wątek w tym filmie zasługiwał na coś o wiele lepszego.
Tytułowa wojna płci, czy mecz tenisa pomiędzy King i samozwańczym największym szowinistą w kraju też nie wychodzi ponad gatunkowe normy. Twórcy przedstawiają to z chirurgiczną precyzją bez większego emocjonalnego uderzenia. Ogląda się to nieźle, można w jakimś stopniu zrozumieć wagę tego niekwestionowanie wyjątkowego wydarzenia, ale jednocześnie czuć pójście na łatwiznę. Zagubienie pomiędzy filmem poruszającym ważne, społeczne problemy, a rozrywką z humorem i romansem. A najgorsze, że pozostaje po tym filmie wniosek, jaki nigdy nie powinien paść: jedno z najważniejszych wydarzeń w historii walki o równouprawnienie kobiet nie miałoby miejsca, gdyby nie działania jednego szowinisty. Wrażenie, że King jest tylko instrumentem tego człowieka, jest w jego tle i przypadkiem osiąga coś ważnego i staje się symbolem jest zbyt mocne. Kłopot w tym, że to ona powinna być na pierwszym planie, bo to ona ostatecznie wygrała i pokazała światu w tym absurdalnym pojedynku, że można. Postawiła ten krok. Rola Riggsa w tym wszystkim jest niezaprzeczalna, a jego szowinizm był bardziej na pokaz, ale nie jestem przekonany, czy wyróżnienie jego działań w takim kontekście wpływa dobrze na jego jakość. Przez to waga i znaczenie wojny płci gdzieś się rozmywa, a nie powinna.
Szkoda, że twórcy tego filmu postawili na tak ograne i banalne prowadzenie historii, które koniec końców umniejsza wadze tego ważnego wydarzenia. To wszystko zasługiwało na o wiele lepszy i sprawniej nakręcony film. Taki, który dopasowałby do klasy Emmy Stone, która jako jedyna stworzyła w tym filmie coś wybitnego.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat