Żerowanie na klasykach ma się dobrze, a panująca od kilku lat moda na odświeżanie i dopowiadanie znanych już nam historii zaczyna chyba wymykać się spod kontroli. I choć batalia toczona między Marvelem a DC owocuje wieloma ciekawymi produkcjami, to próby wskrzeszenia innych kultowych tytułów najczęściej rozmijają się z oczekiwaniami widowni. Jednym z takowych jest historia czterech zmutowanych żółwi walczących o porządek na ulicach Nowego Jorku. Fakt, na początku lat 90. seria ta doczekała się ciekawej ekranizacji, niemniej jednak każdy kolejny powrót do tej tematyki okazywał się mniejszą lub większą porażką. W kategoriach takowej można zamknąć najnowsze dzieło z tej serii, Teenage Mutant Ninja Turtles. Dbając o efekciarską stronę wizualną, decydenci studia Paramount posadzili na krześle producenckim samego Michaela Baya. Za kamerą stanął natomiast Jonathan Liebesman, którego umiejętność odnajdywania się w kinie akcji zweryfikowało widowisko Inwazja: Bitwa o Los Angeles. Mieszanka iście wybuchowa i w takim też tonie zachowany miał być remake przygód zmutowanych żółwi. Chyba mało kto spodziewał się powalającej historii z równie mocną dramaturgią, ale to, co stworzył ów duet, zawstydziło nawet najbardziej krytykowane odsłony "Transformerów". Najnowsze "Żółwie" nie grzeszą odkrywczą fabułą, wiarygodną grą aktorską, a towarzyszące im suche one-linery zamiast wywoływać uśmiech na twarzy, często wprawiają w zażenowanie. Mimo tego widowisko Liebesmana ogląda się całkiem przyjemnie. Głównie za sprawą cieszącej oko strony wizualnej i niczym nieskrępowanego funu wylewającego się z każdego filmowego kadru. Ot, idealne widowisko na leniwe niedzielne popołudnie.
Angaż Liebesmana był również nigdy niewypowiedzianą obietnicą świetnie skonstruowanej i bezpardonowej ścieżki dźwiękowej w wykonaniu Briana Tylera. Historia współpracy obu artystów sięga jeszcze roku 2003, kiedy to spotkali się na planie horroru "Gdy zapada zmrok". Popełniona kilka lat później Inwazja: Bitwa o Los Angeles mimo stosunkowo chłodnego przyjęcia przez krytykę dała sposobność sprawdzenia umiejętności obu twórców w dynamicznym, niestroniącym od spektakularnych scen akcji kinie. Przymierzając się do pracy nad Wojowniczymi żółwiami ninja, Brian Tyler postawiony został przed dosyć ciekawym zadaniem. Czemu? Z jednej strony miało to być bowiem bardzo luźne, pełne gagów widowisko, z drugiej natomiast nie mogło tu zabraknąć dramatu determinującego głównych bohaterów do działania. Zarówno Tyler, jak i Liebesman zgodnie stwierdzili, że najlepiej podejść do tematu bardzo tradycyjnie – czyli rozpisać wszystko na pełną orkiestrę i chór, kładąc tym samym duży nacisk na melodykę i przygodowy aspekt widowiska.
Jeszcze przed dokonaniem nagrań Brian Tyler wielokrotnie podkreślał, że partytura zaskoczy widza swoją intensywnością, a ukierunkowanie muzyki na tory heroicznego, przygodowego grania sprawdzi się również jako autonomiczne słuchowisko. Doświadczenie filmowe pokazało, że Tyler nie poprzestał na obiecankach. Przestrzeń filmowa została wypełniona niemalże w stu procentach, co w dzisiejszym kinie zdarza się dosyć rzadko. Już logo studia produkującego widowisko Liebesmana wita nas stonowaną prezentacją tematu przewodniego. Rzeczona fanfara jest opoką, na której kompozytor buduje porażającą część sfery melodycznej. Bynajmniej nie jest jedynym tematycznym argumentem, do którego odwołuje się tu Tyler. Nie mogło zabraknąć również muzycznej wizytówki głównego antagonisty żółwi, czyli Shreddera oraz Klanu Walczących Stóp. Liczne potyczki zrodziły też potrzebę wykreowania jakiegoś neutralnego motywu. Motywu stanowiącego przejściówkę pomiędzy heroicznym a dramatycznym, nieco mroczniejszym w wymowie graniem. A takowego na całej długości partytury spotkamy bardzo wiele. Właściwie cała ścieżka dźwiękowa do "Żółwi ninja" to nieustanne prześlizgiwanie się po kolejnych wybuchowych (i co najważniejsze - angażujących uwagę odbiorcy) fragmentach muzycznej akcji. Wyjątek stanowi początek filmu, gdzie w bardzo zachowawczy sposób Brian Tyler wprowadza nas w główny wątek obrazu. Szkoda tylko, że aby docenić rolę ścieżki dźwiękowej w filmie, trzeba czasami oderwać swoją uwagę od zajmujących sporą przestrzeń efektów dźwiękowych. Bardzo krzywdzący dla partytury Tylera okazał się finalny miks widowiska, spychający naprawdę świetnie skonstruowaną ilustrację do roli brzdękającego tła. Nawet świetna praca chórów ginie w natłoku odgłosów potyczek i wybuchających elementów scenografii. Mając więc za sobą tylko rzeczony seans, trudno wzbudzić w sobie większe zainteresowanie ścieżką dźwiękową, która pełną mocą przemawia dopiero w napisach końcowych. Warto jednak sięgnąć po album soundtrackowy, by ocenić walory estetyczne i techniczne ilustracji do Wojowniczych żółwi ninja.
[video-browser playlist="633421" suggest=""]
Jako fan twórczości Tylera, a zarazem kolekcjoner soundtracków z nieukrywanym smutkiem przyjąłem wiadomość, że "Żółwie ninja" ukażą się tylko w wersji elektronicznej. Nie jest to pierwszy taki przypadek, kiedy studio Paramount odcina się od tłoczenia klasycznego krążka z całym zapleczem pozwalającym na intymny kontakt produktu z odbiorcą. Podobne problemy dotknęły oprawy do dwóch ostatnich części "Transformerów", nomen omen tworzonych przez tego samego filmowca. Kwestia doboru materiału spoczywała jednak na barkach autora ścieżki dźwiękowej, a nie od dziś wiadomo, że Brian Tyler ma problem z nadmierną wylewnością. W ten oto sposób w nasze ręce trafił prawie że kompletny zestaw utworów skomponowanych na potrzeby widowiska Liebesmana. Biorąc pod uwagę przygodowy charakter partytury i jej względną monotematyczność, zamykanie całości w niemalże 75-minutowym czasie prezentacji zakrawało o czyste szaleństwo. Szaleństwo, które jednak w jakimś stopniu się opłaciło. Owszem, Teenage Mutant Ninja Turtles nie robią najlepszego wrażenia po pierwszym odsłuchu. Temat przewodni jest typowo tylerowską fanfarą, a gęstość faktury i dynamika tworzą swoistego rodzaju taran wystawiający wrota naszej cierpliwości na ciężką próbę. Jak ręką odjął malkontenctwo przechodzi po drugim czy trzecim odsłuchu, gdy ponad pozornym pumpinem zaczynamy dostrzegać całe bogactwo kryjące się za technikami orkiestracyjnymi, pracą chórów, subtelnym udziałem elektroniki, a nawet w kwestii wykorzystania skąpego, ale łatwo wpadającego w ucho zasobu tematycznego. I choć przebrnięcie przez cały album dalej musi się wiązać z pewną dozą samozaparcia, to jest to niewątpliwie wyprawa warta tych kilku związanych z nią trudności.
Jak zwykle u Briana Tylera układ albumu serwuje nam mieszankę oderwaną od chronologii, ale ukierunkowaną na najlepsze doznania odsłuchowe. Naszą wędrówkę zaczynamy więc od tytułowego "Teenage Mutant Ninja Turtles", które zamykają film Liebesmana i podprowadzają nas pod napisy końcowe. Kwestia przeniesienia tego utworu na sam początek albumu wydaje się skądinąd słuszna, gdyż właśnie tam wyprowadzany jest temat przewodni żółwi w najbardziej reprezentatywnej postaci – rozpisanej na pełną orkiestrę i chór. Z kolei album zamyka fragment otwierający obraz, "TMNT March", prezentujący skróconą wersję tejże suity. Czego możemy się dowiedzieć, słuchając owej melodii? Przede wszystkim tego, że jest ona wypadkową analogicznych motywów napisanych na potrzeby "Dragonballa" i Thora. Podniosły charakter, prosta konstrukcja, pełna symfonika – większego argumentu nie potrzebujemy, by dać się porwać przygodzie, jaką serwuje nam Brian Tyler. Drugi ze wspomnianych wyżej tematów poznajemy już w utworze "Adolescent Genetically Altered Shinobi Terrapins". Nie nazwałbym tego liryką w najczystszej postaci, ale z pewnością takową rolę odgrywa ta fortepianowo-smyczkowa melodia uaktywniająca się w najbardziej newralgicznych/dramatycznych momentach filmu. Odwołuje się ona do braterstwa i jedności tytułowych żółwi, a w swojej konstrukcji przypomina wiele podobnych tworów z repertuaru Briana Tylera – także jeden z motywów Człowieka ze stali Hansa Zimmera.
Sporo fermentu, ale i egzotyki wnosi do tej ilustracji postać Shreddera. Szef Gangu Stopy dosyć lakonicznie skojarzony został z japońską etniką, dzięki czemu brzmienie partytury wzbogacone zostało o dodatkowy argument w postaci kojarzonych ze Wschodem instrumentów perkusyjnych. Czy zmienia się przez to konstrukcja samej muzyki akcji? Bynajmniej. Podczas słuchania utworów takich jak "Shreeder" czy też "The Foot Clan" przed oczami staną nam analogiczne utwory z Thora 2. Utwory tworzone na potrzeby tamtejszego antybohatera, Malekitha. Jak zatem widzimy, wszystko trzyma się określonych, sprawdzonych już schematów, które świetnie korespondują również i z tym obrazem.
[video-browser playlist="616623" suggest=""]
Przywiązanie Tylera do ram rytmicznych bywa miejscami uciążliwe, niemniej jednak bez tego uproszczenia trudno byłoby przetrwać z tak bombastyczną muzyką nawet godzinę. Opieranie muzycznej akcji na ostinatach, perkusjach i elektronicznych loopach zapewniło więc odpowiednią motorykę, wprowadzając słuchacza w pewnego rodzaju trans. W przypadku tak wypełniającej przestrzeń muzyki okazało się to dobrym posunięciem, tym bardziej że sama strona aranżacyjna nie cierpi na tym w większym stopniu. Orkiestracje muzycznej akcji dają powody do zachwytu i na pewno nie przynoszą wstydu autorowi ścieżki dźwiękowej. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę tylko dwa przykłady, które wpisują się w highlight tej partytury. Na pierwszym miejscu wymienić należy "Splinter vs. Shredder", ilustrujący epicką potyczkę szczurzego mistrza z zakutym w samurajską zbroję bossem przestępczego podziemia. Pasjonujące frazy wzbogacone tu zostały o świetną pracę chórów, które w filmie niestety giną pod natłokiem efektów dźwiękowych. Słuchając tego na krążku, można pozwolić sobie na chwilę zachwytu, tym bardziej że pod względem konstrukcji utwór ten bardzo przypomina zeszłoroczne Marvelowskie partytury Tylera. Czy można sobie wyobrazić bardziej intensywną i działającą na wyobraźnię odbiorcy muzykę? Ano można. Wystarczy przeskoczyć do utworu "Shortcut", który w ciągu niespełna pięciu minut niszczy słuchacza zawrotnym tempem, porażającą liczbą dynamicznych twistów oraz tematycznych heroicznych fraz. Jest to kolejny utwór, który w filmie skrzywdzony został fatalnym wręcz miksem. "Shortcut" zginął w tle uzurpujących sobie hegemonię krzyków i efektów dźwiękowych.
Najdziwniejsze jest jednak to, że pomimo porażającej długości albumu żaden utwór nie wydaje się zbędny. Owszem, większość z nich odwołuje się do tych samych tematycznych źródeł, ale w każdym można znaleźć przynajmniej fragment, dla którego warto przetrwać kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund intensywnej, schematycznej akcji. Przykładem niech będzie wspomniany wcześniej "Shredder", gdzie przez kilka chwil mamy okazję posłuchać, jak Brian Tyler próbuje imitować Dona Davisa z jego filmowego opus magum - "Matrixa". Właściwie cała oprawa muzyczna do Wojowniczych żółwi ninja to spektakularny festiwal imitatorstwa i żerowania na wcześniej wypracowanych rozwiązaniach ilustracyjnych. Kolejnym przykładem może być fajnie skonstruowany, ale powielający Niezniszczalnych utwór "Origins" lub też odwołujący się do serialowej rzeczywistości Terra Novy fragment "Brotherhood".
Czytaj również: Recenzja filmu "Wojownicze żółwie ninja"
Czy tak daleko idące "inspiracje" odejmują przyjemność ze słuchania takiego tworu? Nie sądzę. Brian Tyler potrafi sprzedać swój produkt w taki sposób, że nawet oderwany od większej dozy kreatywności jest w stanie zafascynować zarówno przypadkowego odbiorcę, jak i słuchacza siedzącego po uszy w filmówce. I choć przyznam, że na samym początku miałem spore problemy z akceptacją tak odważnej, ale nieoryginalnej kompozycji, to po którymś z kolei powrocie zdołałem zakochać się w tym nieco zbyt hałaśliwym, intensywnym soundtracku. Czy od ilustracji przygodowego, raczej niedzielnego kina można wymagać czegoś więcej? Chyba tylko obligatoryjnie dołączonej do pakietu pizzy z podwójnym pepperoni.
Cowabunga!
PS. Brian Tyler partycypował również w tworzeniu piosenki promującej obraz, "Shell Shocked", która wydana została na osobnym singlu przez Atlantic Records.