I to właśnie chociażby przy zestawieniu z The Avengers ujawniają się wszystkie bolączki sequela filmu wyprodukowanego przez Michaela Baya. Nie bez powodu przywołuję jego nazwisko, bo w czasie oglądania Teenage Mutant Ninja Turtles: Out of the Shadows trudno pozbyć się wrażenia, że to jego ciężka dłoń odcisnęła znaczące piętno na ostatecznym kształcie obrazu, a nie reżyser, sprowadzony zaledwie do roli rzemieślnika. Mamy więc opowieść o grupce nastoletnich zmutowanych żółwi, które potrafią przywalić i walnąć umoralniającą gadkę, grupce, która porusza się przerobioną na wojenną maszynę śmierci śmieciarką, grupce pod opieką spersonifikowanego szczura, pełniącego rolę ich mentora. Z pewnością znajdą się ludzie, którym sam ten opis wykrzywi twarz, ale nie do nich kierowany jest ten film. Kina odwiedzą – lub przynajmniej rozważą to – dzieciaki, żądne akcji i humoru, dorośli, kierowani nostalgią, chęcią nacieszenia oczu niezobowiązującą rozrywką albo gustem, w który podobna przewrotność i wyolbrzymienie się wpasowuje. Materiał wyjściowy, aby dostarczyć widzom tego, czego oczekują, z pewnością był. A potem trzeba było zrobić coś, żeby ten pomysł przyoblec w filmowe szaty. I tutaj już poszło gorzej. Żeby wybaczyć filmowi pewne bolączki, należy wyłączyć mózg – ot, takie brzemię gatunku. Nie zastanawiać się nad tym, co bohaterowie robią w danej scenie, skąd się tam wzięli i jakie mają motywacje – ważne, żeby można było pokazać przedynamizowany ruch wyłapywany przez kamerzystę i obroniony przez montażystów, którzy cierpieli na jakieś drgawki. Widać to już w otwierającej scenie – żółwie widzimy na szczycie Empire State Building, po to by zaraz zaczęły zjeżdżać stamtąd i w iście parkourowym stylu dostać się na boisku do koszykówki, gdzie toczy się mecz Knicksów. Co tam w ogóle robiły? Czy nie byłoby szybciej, gdyby zaczęli bliżej stadionu, może z dachu budynku, na który się łatwo dostać, a nie ze szczytu, na którego ściany wspinaczka musiała naprawdę dużo zająć? To nieważne – liczą się salta, kopniaki, fikołki, zjazdy i inne akrobacje, dla opisu których brakuje mi słów. No i żarty. Film przesycony jest żartami, ale nieliczne z nich trafiają. Większość z nich opiera się na niskich lotach slapsticku (tak, to nie jest oksymoron, slapstick też potrafi być dobry i zaskakujący!) – za przykład niech posłuży scena, w której żółwie obserwują mecz, zajadając się pizzą. Oczywiście robią to w ukryciu, bo przecież żyją w cieniu (skądś musiał się wziąć podtytuł), i nagle kawałek pizzy spada wprost na boisko. Koszykarz przewraca się przez to (ha, ha!), sędzia zarządza dodatkowy rzut, biedak tłumaczy się (mam pizzę na swoim Najku!), co arbiter rozstrzyga słowami „witamy w Nowym Jorku”. Boki zrywać. Jasne, zdarzają się zabawne sytuacje, oparte na dobrym słownym dowcipie, ale jest ich stosunkowo mało. Paradoksalnie z akcją nie jest lepiej. Oczywiście film jest nią przesycony, żółwie biją się, skaczą, naparzają, krzyczą i wariują, ale… ma się wrażenie, że wszystko to widzieliśmy wcześniej. Że tylko przelatuje się wzrokiem przez kolejne kadry komiksu, bo wszystko gdzieś było, nie wciąga, nie ekscytuje. Jedynie w scenie na pokładzie samolotu udaje się zbudować napięcie i pokazać walkę, która sprawia, że człowiek nachyla się bliżej ekranu. Szczególnie widoczne jest to, gdy zestawić opisywaną sekwencję z kulminacyjną bitwą z Krangiem – dawno nie widziałem w kinie tak wypranej z emocji i pomysłu potyczki. Przypomina raczej źle przeniesioną z gry komputerowej parofazową walkę z bossem zamiast… No, kino superbohaterskie przeżywa obecnie renesans. Nie jest chyba tak trudno poszukać wzorców dla starcia, od którego tyle zależy. Nie umiałem pozbyć się wrażenia, że twórcy nie pokochali żółwi – wszystko przeszło przez jakąś maszynkę na podstawie bezdusznego storyboardu i została wypluta chaotyczna papka. Kamera nie trzyma się bohaterów, nie interesuje się nimi, właściwie nie interesuje się niczym – po prostu rejestruje. No url Fabuła… cóż, jakaś jest. Najlepiej odda ją cytat spotkania dwójki antagonistów. Z dawna wyczekiwany Komandor Krang (zrobiony świetnie, tutaj pokłony dla autorów efektów specjalnych!) mówi Shredderowi: „Moim planem jest zniszczyć Ziemię”, na co słyszy odpowiedź „Zaintrygowałeś mnie. Pomogę ci”. Pretekstowe, prawda? Podobnie jak wszystko, co miałoby spajać historię. Megan Fox jest w tym filmie tylko po to, by reżyser mógł ją przebierać (z seksownej pani naukowiec w seksowną uczennicę w plisowanej sukience i dalej w dziennikarkę biegającą w kusym topie). Casey Jones grany przez Stephena Amella? Mdły harcerzyk z prywatną krucjatą. Drugi plan zasilony został – poza powracającymi postaciami – przez Bebopa i Rocksteady’ego, którzy funkcję tępych pomagierów pełnią doskonale, oraz komisarz Vincent. Laura Linney robi co może, by grać, choć materiał pozwala jej co najwyżej występować. Szkoda. Przez to postacie drugoplanowe snują się w tle (a marne popisy, punktowane przez słaby dubbing, opierające się na różnej szerokości otwartych ust) bez większego celu i sensu dla historii. Nie wydaje się, by ich wprowadzenie było podyktowane rolą w historii, ale raczej kalkulacji – hej, Krang, gość w hokejowej masce, nosorożec i guziec byli przecież w serialu animowanym! Dodajmy ich do filmu, obudzimy miłe wspomnienia gawiedzi! Taaaa, jasne. Oczywiście musi być i morał, może jakiś problem do pokonania. Tutaj scenarzyści ewidentnie się nie popisali. Wyobrażam sobie, że praca nad scenariuszem wyglądała mniej więcej tak: no więc chcemy mieć walkę w samolocie, w rzece przy wodospadzie, tam, tam i tam, chcemy takie akcje, takie i takie, o i jeszcze fajny żart. Jak to wszystko spiąć? Wtedy poukładali wszystko w kolejności i dodali pretekstową historyjkę. I nagle, właśnie wtedy, przypomnieli sobie, że właściwie dla żółwi nie ma żadnego problemu, konfliktu zewnętrznego czy wewnętrznego, poza: uratujmy świat. Naprędce wymyślili ból związany z życiem w cieniu, powplatali po jednym zdaniu w losowych miejscach filmu, coś dopisali do finału – i jest. Nie wybrzmiewają ich wątpliwości, ostateczna decyzja jest nieumotywowana i nieprzekonująca, a jeśli trudno nam współczuć bohaterom, to coś chyba poszło nie tak. Wiecie, ja wciąż wierzę w dobrą, prostą rozrywkę. Niekoniecznie kino mroczne czy dekonstruujące znane szlaki, ale takie, w którym akcja toczy się wartko, spięta klamrą prostego, ale nie prostackiego scenariusza. Tylko żeby coś takiego wyszło, twórcy – wszyscy twórcy – muszą mieć serce. I nie chodzi o serce, które każe im rozdawać pieniądze biednym dzieciom, ale serce do uniwersum, historii, swoich bohaterów. Coś, co pokaże, że ich samych fascynuje obraz, który tworzą, że dają się uwieść muzyce eksplozji i wnętrzu swoich postaci. Bo film akcji może być płytki, ale nigdy nie może być bezduszny. Widz nie jest głupi, widz to czuje. Pierwszego Indiany Jonesa nie kochamy przecież za głęboki, offowy scenariusz, prawda? Ale za to, że wylewa się z niego przygoda. Z wychodzących z cienia żółwi wylewa się niestety jedynie błoto. I kawałek pizzy, o który można się przewrócić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj