Wojownicze Żółwie Ninja królowały na małym ekranie w latach 90. Przynajmniej w Polsce. Każdy dzieciak miał zabawkę, plecak, koszulkę albo piórnik z zielonymi bohaterami, różniącymi się kolorami opasek. Na dużym ekranie można było nawet zobaczyć ich przygody w aktorskiej wersji, która była mroczniejsza niż ta animowana z telewizji. Przez ponad 30 lat dostawaliśmy mnóstwo różnych historii o tych nowojorskich herosach. Co więcej, sam Michael Bay pochylił się nad tym tematem, serwując nam produkcję z żółwiami na ostrych sterydach. Teraz za tę markę zabiera się Seth Rogen wraz z Evanem Goldbergiem. I muszę przyznać, że kolaboracja obu panów w połączeniu z reżyserską wizją Jeffa Rowe'a była dla mnie miłym zaskoczeniem. Donatello, Michelangelo, Leonardo i Raphaelo to nastolatkowie wychowywani przez ojca, szczura Splintera, w kanałach. Przez całe życie byli uczeni, że ludzie żyjący na powierzchni to zło. Nie ma szans, by człowiek zaakceptował takich odmieńców jak chodzące i mówiące żółwie. Na pewno będą przez nich ścigani i „wydojeni”. Jak można się domyślić, takie straszenie działa tylko przez jakiś czas. Prędzej czy później bracia wpadną na kogoś, z kim się zaprzyjaźnią. A jeśli uda im się przekonać do siebie jedną osobę, to co za problem powtórzyć to jeszcze kilka razy i zdobyć zamiłowanie całego świata, a w rezultacie może nawet zacząć chodzić do normalnej szkoły z resztą nastolatków? By zaskarbić sobie wdzięczność nowojorczyków, nasi zieloni bohaterowie wraz z nową koleżanką April O’Neil chcą powstrzymać przestępcę ukrywającego się pod pseudonimem Super Mucha. Wierzą, że jeśli tego dokonają, zostaną okrzyknięci prawdziwymi herosami i nikt nie będzie się ich bał. Przynajmniej tak to wszystko prezentuje się w ich marzeniach. Produkcja Wojownicze Żółwie Ninja: zmutowany chaos podchodzi trochę inaczej do całego etosu tych bohaterów. Oczywiście mutagen jest ten sam i cała historia z kanałami też pozostaje nietknięta. Jednak resztę opowieści całkowicie przerobiono. Nie ma na razie mowy o Schrederze czy dowodzonym przez niego klanie Ninja. Mamy po prostu nastolatków, którzy nocami wygłupiają się na dachach budynków i marzą o normalnym życiu. W pewnym momencie pojawia się drobne światełko w tunelu sugerujące im, że osiągnięcie tego celu jest możliwe. Jak na bandę dzieciaków przystało, cała czwórka chwyta się tej nadziei tak mocno, jakby nic innego na świecie nie miało znaczenia. I dlatego walczą z całych sił o to marzenie. Pod tym względem tekst napisany przez Setha Rogena i Evana Goldberga jest wspaniały. Pokazuje bowiem, że wszyscy pragniemy normalności i aprobaty otoczenia. Jest to nić, która łączy żółwie z April. Każdy na swój sposób chce zostać zaakceptowany przez rówieśników. Bohaterowie czekają więc na moment, w którym będą mogli zabłysnąć i pokazać swoją wartość. Nowa produkcja wyśmienicie dotyka też tematu, czym tak naprawdę jest rodzina i co jesteśmy w stanie dla niej zrobić. Wątek łączący naszą wojowniczą czwórkę z ich ojcem jest wspaniale nakreślony. Splinter, w odróżnieniu od innych swoich wersji, nie jest jedynie surowym opiekunem. To rodzic, który czuje, że zaczyna tracić kontakt z synami. Przeraża go to, że przestaje być dla nich całym światem. I nie chodzi o to, że młodzi chcą żyć na powierzchni, a raczej o to, że mogą to życie prowadzić bez niego. Wydaje mi się, że jest to koszmar nawiedzający co jakiś czas każdego rodzica.
fot. materiały prasowe
+16 więcej
Produkcja Rogena i Goldberga zmienia też trochę samą historię żółwi, co jest moim zdaniem bardzo fajną próbą odejścia od znanej nam doskonale opowieści. W rezultacie dostajemy coś nowego z postaciami, które nigdy nie miały okazji lepiej się zaprezentować, gdyż występowały wyłącznie na drugim albo trzecim planie. Teraz się to zmienia. Widać też, że to dopiero pierwsza część dobrze przemyślanej przygody – pierwszy krok mający na celu prezentację bohaterów i świata. Tuż za rogiem, co sugeruje nam scena po napisach, czyha już dobrze nam znany wróg. W produkcji Wojownicze Żółwie Ninja: zmutowany chaos widać graficzne inspiracje z Mitchellowie kontra maszyny i Spider-Man Uniwersum. Nic w tym dziwnego, skoro debiutujący na fotelu reżysera Jeff Rowe był autorem scenariusza do Mitchellów. Jednak jego tytuł ma swój własny charakter. Grafika jest świetna, choć nie tak płynna, jak w filmie Marvela. Bywa, że klatkowość męczy wzrok. Do tego wygląd postaci ludzkich czasami może wywołać grymas na twarzy. Jednak szybko on mija, gdy pojawiają się zmutowani bohaterowie. A jest ich w tym filmie sporo. Jestem przekonany, że ten film pozytywnie zaskoczy starych fanów Wojowniczych Żółwi Ninja, a także zainteresuje kolejne pokolenie, które być może nie miało jeszcze styczności z tymi bohaterami. Dialogi są świetnie napisane i nawet w wersji dubbingowej nie tracą swojego charakteru. Byłem zaskoczony, jak fajnie uchwycono w nich humor – zupełnie inaczej, niż to miało miejsce w Nawiedzonym dworze. Cieszę się, że żółwie wracają na duży ekran w tak dobrym stylu i że zagoszczą na nim na dłużej.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj