Bohaterem Spider-Man Uniwersum jest Miles Morales, nastolatek z Brooklynu, który zdobywa nadludzkie moce. Peter Parker bierze go pod swoje skrzydła i uczy go bycia superbohaterem.
Aktorzy:
Shameik Moore, Stan Lee (72) więcejKompozytorzy:
Daniel PembertonReżyserzy:
Bob Persichetti, Peter Ramsey (1) więcejProducenci:
Phil Lord, Stan Lee (10) więcejPremiera (Świat):
12 grudnia 2018Premiera (Polska):
25 grudnia 2018Kraj produkcji:
USADystrybutor:
UIPCzas trwania:
117 min.Gatunek:
Animowany
Trailery i materiały wideo
Spider-Man Uniwersum - ZWIASTUN
Najnowsza recenzja redakcji
Gdybyście jeszcze dwa tygodnie temu przyszli do mnie i powiedzieli, że najlepszym filmem komiksowym roku zostanie animacja Spider-Man: Into the Spider-Verse, zacząłbym albo turlać się ze śmiechu, albo proponować Wam wizytę u tego czy innego znachora. Tajemnicą poliszynela jest bowiem to, że studio Sony od lat ma z Człowiekiem Pająkiem spory problem; jeśli wytwórnię weźmiemy za niekoniecznie biegłego w sztuce rodzicielskiej ojca, a samego herosa za niesfornego syna, to w ostatnim czasie do pomocy zawezwano tu doświadczonego wujka-miliardera w postaci Marvel Studios. I tak Peter Parker trafił i do domu, i do poprawczaka jednocześnie - jemu i nam wyszło to na dobre. Cała rzesza fanów popkultury drżała więc o to, co działające już na własną rękę Sony zamierza począć z animowanym Pajączkiem. Właściwie z całą ich chmarą, skoro na ekranie do pracy zaprzęgnięto dziwadła w postaci Pająkoprosiaka, Pająko-Japonko-Czarodziejki z Księżyca z robotokulką, Pająko-Rorschacho-egzystencjalisty, Pająkolicealistki, Pająko-hamburgero-rozwodnika, a palmę pierwszeństwa w tym korowodzie oddano Milesowi Moralesowi, postaci, która laikom popkultury mówiła do tej pory tyle, co nic. Na papierze wygląda jak przepis na finansowe samobójstwo, prawda? Potem jednak wchodzisz do kina, zasiadasz w fotelu i zdajesz sobie sprawę, że masz tu do czynienia z wizualną rewolucją w dziedzinie animacji, fabularną perełką, narracyjną maestrią i jeszcze takim nabożeństwem z mitologią Spider-Mana na ołtarzu, jakby odprawiali je trykociarski bóg i popkulturowy papież jednocześnie. Komiksowy film roku? Powiem więcej - najlepsza produkcja ostatnich 12 miesięcy i jeden z najbardziej udanych superbohaterskich projektów wszech czasów.
Zaczyna się trochę tak, jakby twórcy animacji chcieli nam zaserwować przebitkę ze śniadania legendarnego Jack Kirby; ot, Król popija sobie kawę, w jego głowie wybucha zaś cała feeria niepokojących barw i kanonada zwodniczych kształtów, którą zaraz przeleje na któryś ze swoich rysunków. Coś musi być na rzeczy, skoro ojciec Milesa, Jefferson, ma w telefonie numer do współtwórcy Spider-Mana, Steve Ditko, a na ekranie pojawia się informacja, że film przeszedł obwarowania komiksowego kodeksu. Reżyserzy, Bob Persichetti, Peter Ramsey i Rodney Rothman, wspomagani jeszcze przez scenarzystę Phil Lord, dają wyraźnie do zrozumienia, że inspiracji szukali właściwie wszędzie - jeśli w alternatywnych rzeczywistościach, to nie możemy wykluczyć, że w zaświatach również. Witająca nas przed zasadniczą częścią opowieści elektryzująca symfonia barw, raz po raz przełamywana i przetrącana, ustawia wizualne tory, ale i zapowiada prawdziwą jazdę bez trzymanki na poziomie fabularnym. W końcu wszystkiego jest tu więcej - światów, Nowych Jorków, reklam Coca-Coli, Pajączków. Ci ostatni do rzeczywistości Milesa Moralesa będą pchać się drzwiami, oknami i czasoprzestrzennymi tunelami. Nie, nie idą na odsiecz ugryzionemu przez zmutowanego pająka licealiście, który musi ponieść pajęcze brzemię wtedy, gdy Peter Parker z jego Ziemi, przystojny blondas z akademickimi perspektywami i ludowy trybun pełną gębą, wyzionął ducha. Wchodzą w jego codzienność na wariata, mimowolnie, chciałoby się powiedzieć: Bóg wie po co. Jedni z nich przyczają się w szopie na tyłach domu cioci May, inni z kolei niespodziewanie znajdą się bliżej Moralesa. Nieogolony i walczący z nadwagą Parker z alternatywnej rzeczywistości w trymiga stanie się dla chłopaka tak mentorem, jak i przyjacielem. To tyle ważne, że na horyzoncie widać już złowrogiego Kingpina z jego bandą typów spod ciemnej gwiazdy, który nad urządzeniem do przechodzenia między wymiarami sprawuje kontrolę. Bijcie na alarm, wołajcie Pajączki! A przy okazji odłóżcie na bok matematyczne równania, chemiczny wzór na glutamylocysteinyloglicynę i esej o Wielkich nadziejach. Najważniejsza lekcja z życia, jaką dziś dostaniecie, jest następująca: nie wiesz, kim jesteś, dopóki nie skoczysz w nieznane.
Powiedzieć, że Spider-Man: Into the Spider-Verse przytłacza w aspekcie wizualnym, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Brooklyn czy Queens są tu piękniejsze niż życie - dopracowane w każdym calu, wdzięcznie migoczące pojawiającym się znienacka światłem, przeplatane całą paletą nieoczywistych i pozornie do siebie nieprzystających, nasyconych krzykliwością barw. Widać i czuć tu inspiracje neoawangardą lat 70. i współczesnym street artem, a przecież na ekranie raz po raz dosłownie i w przenośni iskrzy, jakbyśmy obserwowali graficzne próby uchwycenia zanurzonego w psychodelii strumienia świadomości. To jednak wciąż tylko opakowanie; gdy rozwiążesz kokardkę i otworzysz prezent, okaże się, że znajdziesz w nim wzornictwo postaci, którego kino jeszcze nie widziało. Nasze oko co prawda przez chwilę będzie się przyzwyczajać do faktu, że klatek na sekundę w porównaniu do innych animacji jest tu mniej, ale gdy poznamy już wizualne reguły gry, rozpocznie się gonitwa - wybuchy, fajerwerki, pościgi, sceny akcji w niespotykanym natężeniu, skoki, upadki, przemieszczenia. To wszystko może przyprawić nas o solidny zawrót głowy, tym bardziej, że rysownicy nieustannie zmieniają perspektywy, bawią się w grę świateł, a pełny wyraz swojej kreatywności dają tam, gdzie niektóre sekwencje wyglądają, jakby były żywcem wyjęte z kart komiksów, doprawione dymkami, okraszone okładkami wymownych zeszytów. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu każdy z tych elementów trafia na swoje właściwe miejsce, zupełnie nienachalnie, ot, w ramach przemyślanego sposobu na systematyczne uświadamianie, że z graficznego chaosu wyłania się tu nawet nie jeden, ale całe spektrum światów. Dół, góra, cmentarz, chmura, prawo, lewo, wieżowiec, drzewo, na zewnątrz, do środka, wypuszczenie sieci, wywrotka - tak się bawią, tak się bawią Pa-ją-czki! Jeszcze jedna więc lekcja, tym razem prowadzi ją inny Peter P.: Van Halen w swoim Jump wcale nie wieszczył nadejścia Adama Małysza, tylko nieopierzonego, czarnoskórego Latynosa. Skacz, skacz jak Miles Morales...
Cały ten wizualny festiwal nie działałby jednak tak dobrze, gdyby nie szedł ręka w rękę z narracyjną precyzją, podrasowaną jeszcze przez twórczą kreatywność bez analogii w ekranowym świecie herosów. Gnamy tu przecież przez akcję na łeb, na szyję, na pohybel, doprawdy nie wiem - wszystkiemu? Pal już licho, że znaleźliśmy się w gigantycznym sklepie wypełnionym po brzegi twistami fabularnymi. Poczciwy wujek Aaron okazuje się złolem ze Złol City, restrykcyjny tata Jefferson facetem o gołębim sercu, niepozorna koleżanka z liceum hasa po koronach drzew, Parker umiera, Parker żyje, nieco szalona doktor Olivia Octavius wypuszcza swoje macki a dobrotliwa ciocia May ogarnia pajęcze towarzystwo na modłę kamerdynera Batmana, Alfreda, i będącego dla rekrutów wrzodem na tyłku sierżanta armii jednocześnie. Jeszcze lepiej jest tam, gdzie narrację ustawiają niezliczone dialogi, pełne artystycznego polotu i humoru, nieszablonowe, wymykające się z gatunkowych szufladek. Nie, nie ma tu dysput o tym, że trzeba ratować świat, bo - mój Boże - zagłada i wielki kolaps. Jeśli postacie ze sobą rozmawiają, to robią to z serducha i trzewi zarazem. Wiecie, wyśmiewanie w szkole, ojcowskie wymagania, płacz w wannie, samotność, cholesterol, tęsknota, jakieś pierwsze podrygi miłosnych uniesień. Bohaterowie są szczerzy, bo są aż do bólu ludzcy, pełni wad, dostali po głowie od życia. Zanim więc skoczą w nieznane, poznamy każdą ich przywarę. Tylko dzięki temu po kolejnych, wypuszczanych tu z niewiarygodną prędkością scenach akcji, przemieszczamy się zupełnie swobodnie; wiemy, dlaczego gromadzie Pajączków się chce i zdajemy sobie sprawę, że nie dlatego, bo ktoś, np. Wielki Scenarzysta, tak im kazał. Nie zagubimy się nawet w gąszczu alternatywnych światów - twórcy przechodzą samych siebie, gdy z ekranu tłumaczą nam zasady ich funkcjonowania. Trochę na zasadzie: Parker, wchodzisz, zostaw pizzę! Noir - jedziesz tam z tą swoją pomrocznością jasną! Co więcej, Spider-Man: Into the Spider-Verse to film samoświadomy, który koresponduje tak z historią komiksów (Ditko i współtwórczyni postaci Moralesa, Sara Pichelli, w telefonie; podział scen na kilka kadrów, dymki, itd.), jak i filmową mitologią Pajączka (chapeau bas za nawiązanie do okrytego złą sławą tańca Parkera z produkcji Spider-Man 3). Stare spotyka się tu z nowym na każdym możliwym poziomie; rollercoaster easter eggów nie zatrzymuje się nawet na moment, 30-latkowie przeglądają się w niektórych postaciach jak w lustrze, a dzieciaki na całym świecie znajdują nieoczekiwanego swojaka i ziomka z krwi i kości, Milesa Moralesa, który lada chwila przywita ich z opakowania płatków śniadaniowych. Mój Boże, co tu się wydarzało? Wszystko - to chyba jedyna właściwa odpowiedź.
Pisanie listu miłosnego do komiksowego Spider-Mana działa na ekranie tym mocniej, że nawet jeśli scenariusz animacji to prawdziwy labirynt, koniec końców starannie przemienia się on w zaskakująco spójną całość. Dzieje się tak głównie dlatego, że twórcy wspinają się na szczyty kreatywności w aspekcie charakterologicznego pogłębiania postaci i rozpisywania relacji pomiędzy nimi. To przecież nawet nie tyle film o pełzającym superbohaterstwie, co o odnajdywaniu właściwej więzi z własną rodziną i pojawiających się zupełnie niespodziewanie szansach na przyjaźń czy miłość. Jeśli weźmiesz na seans swoje dziecko, to twoja pociecha utożsami się albo z wypisz wymaluj chłopakiem z sąsiedztwa Moralesem, albo rezolutną Peni Parker, względnie rozkocha się w fajtłapowatym ale zawsze bojowym Spider-Hamie. Masz jakieś 30-40 lat i składa się tak, że powrocie z roboty do kina nie masz nawet kogo zabrać? Nic straconego - natchnie cię któraś z postaci, z Peterem Parkerem na czele. Choć za protagonistę robi tu co prawda Miles, to właśnie Spider-Man po przekroczeniu czterdziestki kradnie kolejne sceny, ironicznie odpowiadając przy okazji na pytanie, gdzie dziś tkwiłby filmowy Pajączek w wersji Tobey Maguire. Wbija swoje przerośnięte brzuszysko w kostium, paraduje w dresowych spodniach, obżera się hamburgerami, a typowe dla herosów rady sprowadza do czyszczenia maski i pudrowania otarć. Stracił miłość życia, nie trafił z inwestycjami, ostatni raz widział żyletkę kilka tygodni temu, a miejską komunikację przedkłada nad pajęczą sieć. Przegryw jak się patrzy; choć jednak upadł, wstaje. Nie odpuszcza z wielu powodów. Zapytasz pewnie dlaczego? Nie mam pojęcia - bo życie boli, bo płacz, bo łez padół, bo wiara, bo przygasający heroizm. Bo tak trzeba. Tak, to mój Peter Parker, którego przynajmniej część z widzów ochrzci mianem "starego piernika". Zabierz go po seansie do domu i koniecznie zmierz mu poziom cholesterolu - coś mi mówi, że w tej swojej wersji będzie nam jeszcze potrzebny.
To właśnie w odwróceniu charakterologicznych zależności w naszym myśleniu o mitologii Pajączka tkwi powodzenie w ekspozycji poszczególnych postaci. Każda z nich spokojnie mogłaby doczekać się osobnej produkcji - nie może być inaczej, skoro twórcy bombardują nas nieoczywistymi wersjami cioci May, Gwen Stacy, Parkera, dodając do nich jeszcze niepozorną świnkę tudzież nie-tak-znowu-posępnego Noira. Ten ostatni to prawdziwa gwiazda drugiego planu; ni to Rorschach ze Strażników, ni to prototyp Batmana. Przeżywa emocjonalne rozterki, tłucze sobie w latach 30. nazistów, mrok, wszędzie mrok. Kostkę Rubika potraktuje jak kamień filozoficzny, a jeśli już wtrąci się w rozmowę, to z takim moralnym rozmachem, że inni wyskoczą z butów. Postacie jaśnieją tu tak mocno, że nie sposób w ich ukazywaniu dostrzec jakiekolwiek wady. Rodzicom wybierającym się na seans z dziećmi polecam jednak mocniejsze zaakcentowanie samego Jeffersona w trakcie dysputy po powrocie z kina. To przecież szlachetny człowiek z zasadami; kocha syna najczystszą miłością, ale z przymusowo przebywającym poza domem Milesem idzie mu jak po grudzie. Czasem swoich uczuć nie potrafi okazać, by w innym miejscu na tym polu przedobrzyć. To dlatego młody Morales szuka wzorców u wujka Aarona - rodzina w świecie superbohaterów wbrew pozorom nigdy nie była tak silna, jak właśnie w tej animacji.
Śpieszę również donieść, że kapitalnie z dubbingiem poradzili sobie twórcy rodzimej wersji językowej (miałem przyjemność uczestniczyć zarówno w seansie z takim wariantem, jak i z napisami) - dialogi i tłumaczenia rozpisane są inteligentnie, bez popadania w przesadę, czasami pomogą lepiej odnaleźć się młodemu polskiemu widzowi w tym, co dzieje się na ekranie. Trzeba też wspomnieć o ścieżce dźwiękowej, która doskonale pasuje tak do świata Milesa, jak i poszczególnych epok w historii Człowieka Pająka. Słychać tu więc i elektroniczne motywy, i rapową tonację, w istotnych dla fabuły momentach przebija jeszcze indie rock. Ten muzyczny miszmasz wpada w ucho i zostaje w głowie na dłużej, a przecież autor uspokajającego Moralesa Sunflower, Post Malone, podłożył nawet głos jednemu z nowojorskich przechodniów.
Jeśli sądziliście, że na tym kończy się ten prawdziwy festiwal cudów i dziwów, byliście w błędzie. W animacji swój gościnny występ zaliczy Stan Lee, który już po swojej śmierci ma dla nas bodajże najważniejszy przekaz zawarty w licznych cameo - strój superbohatera jest na ciebie za duży? Człowieku, nie marudź, w końcu do niego dorośniesz. Zamieszczony już po filmie hołd dla The Mana i Ditko chwyta za serce tym bardziej, że rzeczywistość herosów łączy z naszą codziennością. Dokładnie tak, jak przeszłość spotka się z przyszłością w genialnej sekwencji po napisach, w której Spider-Man 2099, Miguel O'Hara, cofa się w czasie i stanie naprzeciw animowanego Pajączka z 1967 roku. Mamy tu do czynienia ze sceną scen na polu tych ponapisowych; konceptem, który swoją przewrotnością i humorem bije na głowę poprzedników. Jeden z siedzących nieopodal podrostków oznajmił, że to ujęcie urwało mu... "łeb z kablami". To określenie najlepiej podsumowuje to, co czuję po zobaczeniu produkcji Spider-Man: Into the Spider-Verse, świeżego powiewu w superbohaterskim gatunku, realizacyjnym majstersztyku, który pokazuje jeszcze drzemiącą w animacji potęgę. Dałem się ponieść, wyniosło mnie w stratosferę, oniemiałem. Wciąż zbieram się do kupy, ciągle pamiętając, że kuzyn za dzieciaka nazywał mnie Peterem Parkerem. Znalazłem go po 25 latach w miejscu, w którym nigdy bym się tego nie spodziewał. I już nie oddam. To co, Drogi Czytelniku? Skaczemy w nieznane?
Pokaż pełną recenzję
Obsada
-
Shameik Moore Miles Morales / Spider-ManMiles Morales / Spider-Man
-
Stan Lee StanStan
-
Mahershala Ali Aaron DavisAaron Davis
-
Brian Tyree Henry Jefferson DavisJefferson Davis