Machine Games miało świetny pomysł: na sukcesie prekursora stworzyć rozszerzenie, które da twórcom zarobić jeszcze kilka miedziaków. Na bazie szkieletu, jaki powstał na potrzeby gry, stworzono kilka nowych miejscówek, które nie występowały w podstawce. Żadną tajemnicą nie są lokacje "Wolfenstein: The Old Blood", czyli ogarnięty złą sławą Zamek Wolfenstein. Tak, dokładnie ten sam, w którym umiejscowiona jest akcja pierwszych odsłon cyklu. Dla wprawionego poszukiwacza skarbów również w samodzielnym DLC znajdziemy ukrytą lokację, dokładnie taką, która przenosi gracza do gry "Wolfenstein 3D", którą doskonale pamiętam z czasów szkolnej informatyki. Drugą miejscówką jest Wulfburg położony nieopodal zamczyska. Obie lokacje są ze sobą połączone kolejką górską, ale po to, byście z niej w tym celu skorzystali - w końcu to BJ Blazkowicz! On zawsze znajduje sposób na wszystko.

[video-browser playlist="693313" suggest=""]

Niewymagające podstawowej wersji rozszerzenie do "Wolfenstein: The New Order" podzielone jest na dwa główne wątki i każdy kończy się pojedynkiem z bossem. W pierwszym z nich spotykamy Rudiego Jägerema, prawdziwego bad-assa z nazistowskiej armii, w dodatku stanowiącego prawą rękę Helgi von Schabbs, której BJ musi ukraść kluczowe dla dalszych losów wojny papiery. Rudi jest typowym sadystycznym typkiem, lubi znęcać się nad więźniami, a jego ulubioną torturą jest porażanie prądem. Facet wielki jak dąb ma też nie lada bestię pod swoją opieką: niemieckiego owczarka, który ma równie trudne usposobienie co jego sadystyczny pan.

Akcja gry rozgrywa się w 1946 roku, czyli stanowi prequel głównego wątku z tytułu ubiegłorocznego. Zwieńczenie "Wolfenstein: The Old Blood" stanowi równocześnie początek "Wolfenstein: The New Order", więc jeśli chodzi o zachowanie ciągłości fabularnej, Bethesda i Machine Games wybronili się znakomicie.

Druga część dodatku to kolejne 4 rozdziały do przejścia. W przeciwieństwie do fragmentu poświęconego Rudiemu stawia ona na większą eksplorację terenów na zewnątrz. Jasne, potyczki z nazistami mają miejsce i wewnątrz budynków, ale nie występują one tak często jak wcześniej. Druga połowa gry skrywa także pewną tajemnicę, która - delikatnie rzecz ujmując - wywołała uśmiech na mojej twarzy. Owa tajemnicza siła sprawcza (nazwijmy ją tak) urozmaica nieco rozgrywkę, a "nowe siły" można wykorzystać na swoją korzyść.

[video-browser playlist="693316" suggest=""]

Jak doskonale pamiętamy, główna akcja podstawki rozgrywała się gdzieś w latach 60. minionego wieku. Wojna wówczas się skończyła, a hitlerowcy zdominowali Ziemię i zabierali się za podbój kosmosu. W "Wolfenstein: The Old Blood" konflikt pomiędzy siłami sprzymierzonymi a nazistami ciągle trwa. 20 lat, które w grze upłynęło, miało wpływ nie tylko na zniewolenie całego globu, ale także na rozwój przemysłu zbrojeniowego. W "Wolfenstein: The Old Blood" bliżej do sprawdzonej metody "kamienia i pałki" (w tym przypadku rurki metalowej) niż do wymyślnych, strzelających prądem pukawek z "Wolfenstein: The New Order". Oczywiście pewna myśl technologiczna nazistowskiej zbrojeniówki przewija się w "The Old Blood", jest to chociażby widoczne poprzez niektórych przeciwników, jak znienawidzonego przeze mnie okutego w zbroję superżołnierza, któremu w "The New Order" trzeba było walić w określone punkty powodujące jego czasową dezorientacje, a następne zrywać po kawałku kolejne fragmenty zbroi, żeby dotrzeć do gołego ciała, które można zranić. Ci sami przeciwnicy sieją postrach w dodatku, jednak widać, że mamy tutaj do czynienia z prototypami. Zasilani są oni ze stacjonarnych silników i poruszają się po wytyczonych podsufitowymi szynami ścieżkach. Wystarczy tylko wyłączyć prąd i voila – przeciwnik unieruchomiony i można go z łatwością zlikwidować. Podobnie jest z dostępnym arsenałem. Głównie są to wariacje starych, użytkowanych podczas II wojny światowej broni, ale z pewnymi urozmaiceniami nadającymi im delikatnych futurystycznych zabarwień. Najciekawsza jednak jest… metalowa rurka. W "Wolfenstein: The Old Blood" służy ona do wspinaczki (rozkręcamy ją na 2 elementy) lub do zabijania z ukrycia. Złożoną – można palnąć szkopa przez łeb, rozłożoną – jedną częścią podcinamy wroga, by drugą (zaostrzoną) wbić mu prosto w gardziel. Mechanika rozgrywki co do joty wyjęta jest z "Wolfenstein: The New Order". Fani starej szkoły będą zachwyceni. Wszędzie porozrzucane są apteczki, elementy pancerza, a zdrowie bohatera odnawia się do pewnego poziomu. W dodatku wszędobylski arsenał, nawet taki ważący tonę, dla BJ Blazkowicza nic nie znaczy i wszystko nosi gdzieś tam pochowane na plecach. "The Old Blood"” jest wierne tradycji, ale też idzie zgodnie z duchem czasów. Jest wychylanie się i strzelanie, zwisanie z krawędzi (w określonych sytuacjach) czy wślizgi pod zapadającymi się drzwiami. Fun pełną gębą!

[video-browser playlist="693319" suggest=""]

W "Wolfenstein: The Old Blood" mamy do czynienia z ulepszaniem postaci oraz arsenału. Nie trzeba jakoś specjalnie się wysilać, żeby przy jednym przejściu wymaksować Blazkowicza na jeszcze większego zabijakę, któremu nawet Rambo nie podskoczy. Wystarczy grać z głową. Bronie ulepszamy, dokonując kolejnych zabójstw określoną pukawką, a postać usprawniamy poprzez… jej przeciążenie - czy to apteczkami, czy pancerzem. Do tego dochodzą dodatkowe zadania, jak np. zabicie 5 wrogów z rzędu podczas przeciążenia pancerzem. Podobnie jak w "Wolfenstein: The New Order", w samodzielnym rozszerzeniu nie występuje tryb rozgrywki wieloosobowej. Zamiast tego mamy wyzwania do wykonania i tablicę wyników, na której możemy swój rezultat porównać ze znajomymi albo całym światem. "Wolfenstein: The Old Blood" pełne jest drobnych ciekawostek, które znajdują się w listach czy korespondencji służbowej. Warto "lizać ściany" w każdym z miejsc, bo twórcy wszelkich znajdzek pochowali sporo i można coś przeoczyć. Machine Games puszcza także oko do starszych graczy. Odwołań do gier Bethesdy jest całkiem mnóstwo - wystarczy spojrzeć na ekran tytułowy "Wolfenstein: The Old Blood" i porównać go z okładką wspomnianego wcześniej "Wolfensteina 3D". Gdzieś tam w świecie gry pochowano takie smaczki jak słynny monolog Hamleta do czaszki, wyrzutnie rakiet z serii "Quake", postać łudząco podobną do Vault Boya z serii "Fallout 3" (notabene napój Nuka Cola też się pojawia) czy hełm z rogami ze "The Elder Scrolls V: Skyrim". Takich smaczków jest sporo, ale nie każdy je zauważy.
źródło: kotaku.com
  Ile można otrzymać za 80 zł? Sporo. "Wolfenstein: The Old Blood" to kawał (nawet do 8 godzin!) dobrej zabawy, świetnego strzelania i sporej liczby smaczków, ale też nieco słabsza fabuła oraz muzyka - tylko te dwa elementy nie zagrały perfekcyjnie, jednak nie ma co się nad nimi rozwodzić. Podobał Ci się "Wolfenstein: The New Order"? Na "Wolfenstein: The Old Blood" zareagujesz z podobnym entuzjazmem. PLUSY: + świetna oprawa wizualna, + doskonały miks rozgrywki (raz stealth, raz akcja na całego), + świetny klimat i atmosfera gry, + oldschoolowe strzelanie połączone z nowymi elementami. MINUSY: – średni scenariusz, – muzyka, która nie stanowi tak mocnego punktu jak w "The New Order".
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj