Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz opowiada o wojnie toczonej na ulicach naszych miast, co ma zasugerować widzowi bliskość i namacalność konfliktu, który może odczuć na własnej skórze. W wojnie biorą udział stereotypowo przerysowani najemnicy pod wodzą wręcz iskrzącego wyrazistością na ich tle Zimowego Żołnierza. Po drugiej stronie staje Steve Rogers wraz z agentką Romanoff oraz Falconem, aby bronić tak ponadczasowych wartości jak bezpieczeństwo jednostki czy pokój na świecie. Mimo iż fabuła jest osadzona w czasach współczesnych, to jednak mocno fetyszyzuje nostalgiczne wartości (słuchając Nicka Fury'ego, można by rzec, że wręcz zapomniane), takie jak lojalność czy zaufanie. Podlane klasycznym amerykańsko-patetycznym sosem dają nam pieśń pochwalną na cześć uniwersalnych cech ludzkich, które każdy człowiek powinien godnie reprezentować (vide uwaga na temat nieodebrania Pokojowej Nagrody Nobla przez jednego z bohaterów), efektem czego widz dostaje laurkę w kolorach amerykańskiej flagi i z moralitetowym podtekstem, z której czasem nie wiadomo czy się śmiać, czy wręcz płakać.

Estetyka obrazu jest małżeństwem współczesnego kina nolanowskiego z kliszowymi blockbusterami, co rodzi całkiem przyziemny film o wielkim superbohaterze, a co za tym idzie, także i stonowanymi, stworzonymi z gustem i wyczuciem efektami specjalnymi. Jednak nie można się pomylić, Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz to wciąż film akcji, który w tych kategoriach przyswaja się naprawdę dobrze. Niestety, po drodze na widza czeka kilka wybojów w postaci oczywistych kalk z kanonu kultury popularnej. Projekt "Wizja" agencji SHIELD przywodzi na myśl mechanizmy, które wprawiały w ruch fabularne tryby Raportu mniejszości, choć tutaj podane w nieco bardziej technologiczno-nowatorskiej otoczce. Postać Roberta Redforda uosabia biurokrację w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu, zaś cała konstrukcja fabuły przywodzi na myśl Trzy dni kondora. Nie wspominając o przybiciu piątki scenarzystom Avengers za wykorzystanie pewnego chwytu scenariuszowego, który twistem wcale nie jest.

Kapitan Ameryka, którego można by nazwać "flagowym agentem" SHIELD, w filmie jawi się jako (niewygodna) figura na szachownicy, po której tylko organizacja wydaje się przesuwać kolejne pionki. Protagonista buntuje się przeciwko takiemu podejściu, przez co zostaje wyrzutkiem zdegradowanym do roli zbiega, co pozwala na celebrację kultu jednostki oraz marzeń o indywidualności. Już w Iron Manie 3 bardzo starano się zdemitologizować spersonifikowaną zbroję oraz uczłowieczyć Tony’ego Starka, a tutaj twórcy próbują zedrzeć z Rogersa kanoniczny uniform z przepastną gwiazdą na piersi. Zwracają na to uwagę już na samym początku, kiedy w czasie pierwszej walki francuski oprych pyta: "Bez tarczy nie dasz rady?". Proste, wymowne i jakże przyjemnie dwuznaczne. Kapitan nie jest tutaj skrzętnie skomponowaną, propagandową wydmuszką na potrzeby promocji, jest zaś postacią z krwi i kości – na pierwszym miejscu stoi przede wszystkim Steve Rogers, który jawi się jako bohater bez zbroi. Obraz broni się przede wszystkim postaciami, które po pierwszej części zdecydowanie nabrały rumieńców i wiatru w żagle. Głównie mowa tu o Zimowym Żołnierzu, którego tożsamości nietrudno się domyślić, zaś jego obecność jest pewnego rodzaju przedsmakiem, dzięki któremu bohater fascynuje i pragnie się go więcej. Czarna Wdowa przestała być efektowną kukiełką zręcznie wymachującą nogami i przeistoczyła się w godną partnerką Kapitana Ameryki. Nick Fury, któremu poświęcono więcej czasu, pozytywnie zaskakuje intensywnymi scenami, jeszcze bardziej przyciągając widza charyzmą Samuela L. Jacksona. Zaś Falcona, w którego wcielił się Anthony Mackie, twórcy cudem uratowali od prześmiewczej niedorzeczności, na granicy której balansuje np. Hawkeye. Pojawienie się Roberta Redforda zwiastuje intrygi szyte tak grubymi nićmi, że aż niekiedy kłującymi widza w oczy. Można się domyślić, że wprowadzenie do uniwersum Marvela tak znamienitego aktora wydarzyło się nie bez powodu.

Na pochwałę zasługuje choreografia walk, która jest na tyle zmyślnie skomponowana i fenomenalnie odtworzona, że z powodzeniem mogłaby zastąpić część efektów specjalnych, ponieważ sama w sobie jest małym arcydziełem, by nie rzec błogosławieństwem dla zmysłów.

Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz to kolejny obraz, w którym próżno szukać świeżych i pociągających wizji na przedstawienie komiksowego świata. Jest to jeszcze jeden film spod sztandaru amerykańskiej kinematografii, jakich wiele – trudno mu wprost zarzucić, że jest gorszy bądź lepszy od pierwszej odsłony, ponieważ powiela część błędów poprzednika. Jest to produkcja z rodzaju tych, które ogląda się z ciekawości, przez co idealnie pasuje na wolniejszą niedzielę, nie zapadając na dłużej w pamięć.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj