Wszystko zaczyna się jak zwykle ostatnio, czyli w Nowym Jorku. Rachel jest na przesłuchaniu i próbuje dostać główną rolę kobiecą w sztuce wystawianej na Broadwayu. Gościnny występ dwóch aktorów ucieszy zarówno fanów "Króla Artura", jak i fanki "Zmierzchu". Dziewczyna coś tam sobie gada, po czym dowiadujemy się, że jest za młoda i ma przed sobą jeszcze czas na zostanie gwiazdą. Jakie to wszystko znajome...
Od razu też wiemy, co będzie motywem przewodnim odcinka - piosenki Beatlesów. Pomysł bardzo dobry, szczególnie że brytyjski zespól potrafił wypuszczać hit za hitem. Nie spodziewajmy się jednak fajerwerków - brak odważnych aranżacji i jedynie poprawne śpiewanie naszych młodych chórzystów sprawia, że muzyka pobrzmiewa bardzo zachowawczo. Co prawda zarówno Rachel, jak i Blaine to wciąż świetni piosenkarze ze wspaniałymi głosami, ale Glee potrafiło odważniej bawić się czyjąś twórczością.
Piosenki Lennona i bandy świetnie wpisują się w to, co odcinek chce nam pokazać, a jest tym temat miłości - tej trudnej, tej ukrywanej, a także tej otwartej. Na pierwszy plan wysuwają się więc Kurt z Blainem oraz Artie z Kitty. Ci pierwsi wracają do siebie po wielu przejściach ukazanych w poprzednim sezonie, a drudzy dopiero rozpoczynają swoją zabawę z umawianiem się. Robią to więc w ukryciu, na prośbę Kitty, która wstydzi się pokazać z niepełnosprawnym kolegą, a do tego członkiem szkolnego chóru.
Ich perypetie, ukazane w jednej piosence, bardzo miło się ogląda. Wzajemne podchody dobrze (choć w przyspieszonym tempie) ukazują rozterki nastolatków w szkole średniej.
[video-browser playlist="634859" suggest=""]
Inną parą kaloszy jest Kurt i Blaine. Ich burzliwe losy poznaliśmy już w zeszłym sezonie, gdzie doszło nawet do "zdrady" i klasycznego pożegnania w Nowym Jorku. Od tego czasu próbują odbudować swoje relacje i istotnie się to udaje. Niesiony sukcesem Blaine postanawia się oświadczyć. Wątek homoseksualny w serialu zawsze był odważnie pokazywany i bardzo mi się to podoba - nawet jeśli momentami jest przesłodzony. Pomysł na oświadczyny jest rewelacyjny: wyśpiewać "All You Need Is Love" w towarzystwie innych chórów - zarówno Wokalnej Adrenaliny, jak i Warblersów. Wychodzi to świetnie, więc nie dziwota, że pada taka, a nie inna odpowiedź.
Najciekawszy wątkiem odcinka, który może pociągnąć cały sezon, jest zostanie tymczasowym dyrektorem przez Sue Sylvester. Od dawna postać byłej trenerki cheerios nadaje pęd temu serialowi i doprowadza do wielu ciekawych oraz zabawnych sytuacji. Nie inaczej jest i tym razem - Sue mści się na byłym dyrektorze, sprawiając, że został nowym woźnym. Jednocześnie przejmuje się losem chóru oraz cheereaderek - złudne jednak nadzieje tych, co uważają, że się zmieniła. Raczej pragnie zwycięzców, co sama podkreśla, dlatego możemy spodziewać się kilku niezłych momentów w rozpoczynającym się sezonie.
Glee nie jest już tym samym serialem co dawniej. Mimo że odcinek może się wydawać udany, to jest typowym średniakiem, do tego momentami nużącym. Zachowawcze, nudne, typowe i mało oryginalne, a jedynie odtwórcze aranżacje to jedno. Przez te kilka sezonów produkcja oferowała zarówno rewelacyjne wykonania, jak i zaledwie poprawne - do tego już wszyscy się przyzwyczaili. Martwi natomiast przeniesienie ciężaru serialu na zwykłe perypetie. Wątek Rachel w Nowym Jorku nie jest wbrew pozorom interesujący, a nowi członkowie chóru są bez wyrazu. Całość ciągnie Artie, Kitty (która godnie zastąpiła Queen) i Blaine. Następczyni Rachel jest mdła, a w tym odcinku twórcy nawet nie dali jej pola do popisu przy śpiewaniu.
Glee z ciekawej satyry na młodzież i przerysowanego komentarza społecznego stało się typowym serialem o nastolatkach. Echa niegdysiejszej chwały pobrzmiewają w dialogach Blaine'a o otwartości świata z wyjątkiem Rosji czy komentarzach Sue, ale są to zaledwie wspomnienia dawnego poziomu. Szkoda. Stało się nudno i przewidywalnie.