Po nieco słabszej Wojnie o mesjasza, X-Men. Punkty zwrotne – Powtórne przyjście wraca na odpowiednie tory, oferując solidne i widowiskowe domknięcie wielu wątków.
Konfrontacja jest coraz bliżej, a los mutantów stoi pod dużym znakiem zapytania. Zostało ich mniej niż dwustu, a jedyną nadzieję widzą w młodej dziewczynie imieniem Hope. Przez lata uciekała przez różne przestrzenie czasowe u boku swojego mentora i opiekuna – Cable’a. Przyszedł jednak moment na zweryfikowanie, czy faktycznie okaże się zbawicielką swojego gatunku. A może wręcz odwrotnie – doprowadzi do jego całkowitego końca? Herosi z grupy X-Men staną do walki z niezwykle groźnym Bastionem, który spocznie dopiero wówczas, gdy mutanci zakończą swój żywot.
Po Wojnie o mesjasza czas na Powtórne przyjście, które jest historią znacznie ciekawszą. Poprzednio narzekałem między innymi na mrok (przełamywany jedynie przez Deadpoola), operowanie tajemnicą bez podrzucania tropów interpretacyjnych i pewną powtarzalność, która dotyczyła szczególnie scen akcji. Tym razem udaje się uniknąć tych problemów, bo chociaż dalej mamy poważny ton historii i nie brakuje schematycznych scen akcji, to jednak wreszcie mamy świetnie zarysowaną stawkę i czujemy, że im bliżej końca, tym więcej poznajemy odpowiedzi.
Wcześniej dało się wyczuć, że historia podzielona została na wzór trylogii. Po wstępie i rozwinięciu czas wreszcie na finał, który rozprawia się z ciągłą niewiadomą dotyczącą tego, czy Hope okaże się zbawicielką, czy może wręcz przeciwnie. Śledzi się to o tyle ciekawiej, że bohaterka zyskała jakąś osobowość i nie była już tylko małą dziewczynką przerzucaną z rąk do rąk. W Powtórnym przyjściu widzimy postać starszą, która swoim zachowaniem daje znać o metodach wychowawczych Cable’a – odwaga, buńczuczność i cięta riposta, ale też nawyki związane z tym, żeby posiłki jeść przy ścianie i spać z otwartym jednym okiem.
Poprzednio śledziliśmy też rozbudowane, ale jednak nużące starcie Cable’a i Stryfe’a, a na koniec jeszcze do tego barszczu dorzucono dużego grzyba w postaci Apocalypse’a. W trzecim albumie nie brakuje złoczyńców, ale całość mocniej jest skupiona na Bastionie. Jego motywacje są czytelne, ale pasuje to do przyjętej konwencji i nie musimy specjalnie mocno angażować się w zrozumienie jego podejścia. Mike Carey i inni scenarzyści zaproponowali ciekawe pomysły na poszczególne akty. Moim ulubionym jest ten pierwszy, kiedy grupa X-Men próbuje schwytać Cable’a i Hope, zanim zrobią to siły Bastiona. Śledzimy też losy Cyclopse’a wydającego rozkazy lub starcia młodych mutantów z poplecznikami głównego zagrożenia. Skoro jednak mowa o liderze X-Menów, to nie sposób nie wspomnieć o intrygujących decyzjach, które podejmuje przez cały album. Wielokrotnie wywołuje sprzeciw u swoich kompanów, co prowadzi do kłótni z Bestią. Nawet Storm zaskoczona jest jego radykalnym podejściem. Na moment w historii pojawia się Xavier, który też ze zdziwieniem spogląda na swojego byłego podopiecznego. Jak to jednak w przypadku tego typu serii bywa, akcja leci na złamanie karku i tylko poprzez indywidualne reakcje ludzi z otoczenia Scotta Summersa możemy nieco lepiej zgłębić idące za tym myśli autorów.
W Powtórnym przyjściu mamy wiele grup biorących udział w konflikcie: X-Men, oddział młodszych mutantów, X-Force, a nawet przez moment mamy Avengers i Fantastyczną Czwórkę. Akcja nie lubi nudy, a tempo jest wysokie od samego początku, przez co czasami brakuje chwili na oddech lub większą zadumę nad losem mutantów. W odbiorze na pewno pomaga precyzyjnie podzielona narracja na pojedyncze akty, dzięki czemu wątki mogą wybrzmiewać w sposób zadowalający. Nie wszystkie, bo jednak w tym albumie znalazło się wiele ciekawych tematów, które nie zostały dobrze poprowadzone, ale ostatecznie i tak najważniejsza była kwestia tego, czy Hope okaże się tą, na którą mutanci czekali od niesławnego Dnia M. Właściwie od słynnych słów Scarlet Witch: "nigdy więcej mutantów" jasne było, że to nie może być definitywny koniec. Dostaliśmy jednak całkiem przyjemne i widowiskowe rozwiązanie tego problemu.