Przeglądając filmografię Scotta Derricksona nie sposób nie zauważyć, że mamy do czynienia z nowym pokoleniem Hollywood, jeżeli chodzi o kręcenie horrorów. Wszak to on dał nam Egzorcyzmy Emily Rose oraz niezwykle klimatyczny i doskonale nakręcony Sinister. Żeby nie było jednak tak różowo, ten sam człowiek dał światu Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia. I właśnie tutaj zaczynają się schody.
Koncept wyjściowy całej fabuły, która już na samym początku bombarduje nas informacją, że jest inspirowana faktami (zbyt mocne słowa!), jest tyleż ograny i schematyczny, co całkiem pociągający oraz intrygujący. Detektyw Ralph Sarchie nie ma łatwego życia. Na co dzień spotyka się z przemocą, śmiercią, gwałtem, a dla policjanta z tak mocnym kręgosłupem moralnym i uczciwością, a także chęcią niesienia pomocy jest to trudne. Po jednym tajemniczym wezwaniu jego życie przewróci się do góry nogami, bo pozna co to prawdziwe zło. Takie pierwotne. Najgorsze. Prosto z Babilonu... a raczej Iraku.
W zamierzeniu klimatyczny horror od początku operuje dobrymi narzędziami straszenia i budowaniu odpowiedniej atmosfery. Derrickson dobrze czuje ten gatunek. Nowy Jork przypomina raczej Seattle z Dochodzenia, niźli znane wszystkim Wielkie Jabłko. Jest mroczne, deszczowe, odrapane. Kiedy do tego dodamy motyw egzorcyzmów i sił nieczystych, powinniśmy dostać kawał dobrego, mięsistego kina. Tak jednak nie jest, bo po drodze coś się psuje.
Przekombinowano nieco z fabułą. W momencie, gdy pojawia się słowo Irak cały czas pryska, a historia zaczyna robić się niedorzeczna. Żołnierz wracający z misji, będąc już opętanym i zabijając kapelana może spokojnie założyć firmę malarską i dostać zlecenie na odmalowanie Zoo? Na pewno! Takich perełek jest więcej, a widz podczas seansu tylko zastanawia się, jak to wszystko jest w ogóle możliwe. Tym bardziej, że policja radzi sobie nie najgorzej. Sarchie ma niemal "szósty zmysł" (czy jak to sam nazywa - "radar") i potrafi dodać dwa do dwóch, szybko rozwiązując kolejne zagadki. Do pomocy ma dodatkowo nawróconego byłego narkomana-księdza, który tłumaczy mu meandry zawiłości pierwotnego zła. Po co zło zabija niewinne dzieci? Nie wiadomo, bo zło jest bezsensowne. Istotnie, tak samo jak fabuła filmu mniej więcej od połowy.
Żeby nie było zbyt prosto, scenarzyści tworzą Sarchiemu tajemnice. Skoro ma piękną żonę i wspaniałe dziecko - czas dać mu tajemnicę z przeszłości. Do tego traumę z dzieciństwa, odsunięcie się od Boga, żeby na końcu... sami możecie sobie dopowiedzieć.
Nie ma szczęścia Derrickson tym razem do obsady. Już wspomniany na początku Dzień w którym zatrzymała się Ziemia pokazuje, że twórca ten średnio radzi sobie z filmami wysokobudżetowymi. Skoro studio dało mu pieniedze, to najwyraźniej trzeba ją roztrwonić. Tym sposobem dostajemy grającego ze wiecznie zmęczoną i smutną miną Erica Banę, zabawnego macho Joela McHale'a (znanego wszystkim z Community) oraz - wyglądającego momentami jak zbuntowany Jon Snow - Edgara Ramireza. Aż dziw bierze, że tak nie dobrano do siebie obsady. W Sinister reżyser dał Ethanowi Hawke'owi drugą młodość, w najnowszym dziele to jednak nie wyszło.
W gąszczu niedopowiedzeń i niewiarygodności odnajdziemy jednak też kilka zalet, choć im dłużej one pojawiają się na ekranie, tym ich wartość spada. Już w horrorze z Hawkiem widać było, że Derrickson ma oko do tworzenia klimatycznych pejzaży. Tak i tutaj jego styl jest widoczny i z początku wzbudza podziw. Niemniej ostatecznie nie na wiele jednak pomaga, momentami wręcz przeszkadzając. Zamiast budować spójną powieść, dostajemy przerywniki w postaci fantastycznych scen, gdy cała reszta budowana jest niezwykle pospiesznie i bez większego polotu. Podobnież jest ze straszeniem. Właściwie wykorzystano cały repertuar: krzyki, śmiechy dzieci, skrobanie, stukanie, zabawki, martwych ludzi. Przy tym wszystkim brak oryginalności. Widać popłuczyny po charakteryzacji z Sinister, a i znajdą się naleciałości z "Kruk". Jakby tego było mało, na koniec dostajemy powtórkę sceny egzorcyzmu, która tylko rozwija pokazy ze wcześniejszego dzieła reżysera.
Czym więc jest Zbaw nas ode złego? Nie wiadomo. Ni to klimatyczny horror niskobudżetowy, ni kosztujący kupę forsy thriller-horror. Dostajemy po trochu tego i tego, przez co filmowi brakuje własnej tożsamości. Ciekawy pomysł wyjściowy przerodził się w festiwal złych decyzji i jeszcze gorszych dialogów. O ile niekiedy wstawki humorystyczne dają nadzieję na dobrą rozrywkę, tak egzystencjalne rozmowy księdza i detektywa o Bogu, moralności, złu i poczuciu winy wieją nudą, zahaczając niebezpiecznie o grafomanię.