Zimowy monarcha opowiada historię Artura Pendragona, który po klęsce w walkach i śmierci swojego brata zostaje wygnany z królestwa przez zasiadającego na tronie ojca. Pod jego nieobecność w ojczyźnie panuje chaos – do tego stopnia, że kraina szybko staje się celem kolejnych najeźdźców lub pretendentów do tronu. Artur – gdy jego ojciec umiera, a Brytania stoi przed kolejnym zagrożeniem – powraca w rodzinne strony, by wesprzeć swój lud. Fabuła całego serialu bazuje na serii powieści Bernarda Cornwella, opowiadających o legendzie Króla Artura. W roli głównej występuje Iain De Caestecker, a w obsadzie towarzyszą mu również Jordan Alexandra, Nathaniel Martello-White, Stuart Campbell czy Ellie James. Nowa produkcja w Polsce zadebiutowała na HBO Max – kolejne odcinki serialu będą emitowane co tydzień. Po seansie trzech pierwszych muszę niestety stwierdzić, że emocji jest tu jak na lekarstwo – choć fabuła bez wątpienia logicznie porusza się do przodu, brakuje temu jakiejś iskry, która wyróżniłaby tę produkcję spośród innych. Wszystko jest budowane w sposób bezpieczny, oczekiwany, linearny, co z kolei składa się na obraz, który ani nie szokuje, ani też nie zachwyca, a pozostawia uczucie wizualnego rozczarowania. Całość wzniesiona jest postaciami – na ekranie przewija się ich naprawdę dużo, można wręcz pogubić się w tym, kto jest kim. Sprawę utrudnia fakt, że żaden z bohaterów nie wyróżnia się jeszcze na tyle, by szczerze mu kibicować. Są to postaci nijakie i po prostu nudne, przez co obserwowanie ich na ekranie przez godzinę po prostu nieszczególnie wciąga. Nie pomagają temu też dialogi – bohaterowie albo mówią w poetycki sposób, jakby żywcem wyjęto ich z kart starych ksiąg, albo przeciwnie, posługują się nieformalnym slangiem. Nikt nie wydaje się autentyczny, namacalny – jak na razie mamy tu do czynienia ze zbiorem szlachetnych, mitycznych i (co gorsza) czarno-białych bohaterów, którzy są wyłącznie dobrzy lub wyłącznie źli. Serial nadużywa stereotypów, nie pozostawiając widzowi w zasadzie żadnego pola do własnej interpretacji czy choćby do zwykłych wątpliwości. Od razu wiadomo, kogo mamy lubić, a kogo nie. Te oczywistości, w zestawieniu z plejadą płaskich bohaterów, generują przede wszystkim monotonię i nudę. Jestem też zdziwiona faktem, że serial kostiumowy został wykonany słabo również pod względem technicznym. Zaskakująco proste kostiumy i peruki czy ogólny brak dbałości o detale sprawiają, że scenografia i charakteryzacje momentami wyglądają amatorsko. Kuleją także efekty specjalne, bo nawet płomienie rażą sztucznością. Widać, że przemierzający pustkowia bohaterowie tak naprawdę poruszają się na green screenie, a sceny walk są cięte i montowane w taki sposób, by nie było wyraźnie widać samego zadawania śmiertelnych ran. W związku z tym, że literacki pierwowzór zawierał elementy fantastyczne, także i na ekranie twórcy próbują nam je zasygnalizować, jednak na ten moment bardzo, bardzo ostrożnie – głównie poprzez szybkie, krótkie wizje w głowach bohaterów, zwłaszcza Derfela i Nimue. Na tym etapie nie sposób czegokolwiek z tych wizji wywnioskować, przez co całość raczej drażni, aniżeli intryguje. W tych bardziej "magicznych" scenach (w przerwach od ujęć na osoby pod wpływem wizji) zostajemy bombardowani losowymi slajdami i symboliką, którą trudno połączyć w całość. Widać, że twórcom zależało na tym, by poprzez takie sekwencje dodać serialowi pewnego rodzaju tajemnicy, jednak osiągnęli efekt przeciwny do zamierzonego. Na razie wszystkie te elementy sprawiają wrażenie, jakby były wprowadzone losowo, bez konkretnego pomysłu. Trzy pierwsze odcinki Zimowego Monarchy pokrótce przedstawiają nam punkt wyjścia do dalszej historii i z podręcznikowego punktu widzenia robią to poprawnie, aczkolwiek zbyt bezpiecznie. Poza pojedynczymi bitwami czy egzekucjami akcja w zasadzie toczy się statycznie. Zamiast działać, bohaterowie prowadzą długie i nużące rozmowy, którym brak autentycznych emocji – i to mimo naprawdę konkretnych fundamentów, by takowe się pojawiły. Nie ma żadnego mocnego uderzenia, dzięki któremu produkcja przykułaby uwagę widza. Wszystko jest raczej rozmyte, rozciągnięte i pozbawione napięcia; zbyt banalne, by można było dać się temu wciągnąć. Zupełnie tak, jakby legendy o Królu Arturze miały obronić się same – tylko dlatego, że są legendami o Królu Arturze, które wszyscy mniej więcej kojarzą. Okazuje się jednak, że to za mało. Gdy twórcom nie towarzyszy żadna oryginalna idea, nawet taki klasyk może zostać sprowadzony do czegoś przeciętnego i zniechęcającego. Na razie wygląda to bardzo średnio i mam obawy co do dalszych epizodów. Będę szczerze zaskoczona, jeżeli rozwinie się z tego coś dobrego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj