Jakiś czas temu J.K. Rowling przypomniała dzieciom na całym świecie, że czytanie jest fajne. Dzisiaj te dzieci są już dorosłe lub nastoletnie i jeśli nie są recenzentami na naEKRANIE.pl, to pewnie prowadzą bloga książkowego, ewentualnie robią swoim książkom zdjęcia i wrzucają na fejsa i/lub instagram. Lubimy książki, ale jednak jesteśmy pokoleniem multimedialnym, dlatego doceniamy, kiedy wydawnictwo stara się nam ładnie książkę opakować. Dosłownie: Państwo z Muzy przysyłali „Troje” w kopertach czarnych jak skarpety Batmana. W przenośni: jak ludzie odpowiedzialni za ten cały ambaras, który towarzyszy „Endgame”. „Zmęczenie materiału” Thomasa Joada może nie oferuje nam szansy na wygranie pół miliona dolarów, ale wie, jak zrobić dobre pierwsze wrażenie. I drugie. Później czytelnik przestaje cokolwiek rozumieć. Niniejszym porzucam zamiary napisania recenzji (co w zasadzie zrobiłam już w leadzie) i łaszę się na jakąś formę hybrydową. Zatem będzie więcej autorki, niż być powinno. Będzie pierwsza osoba liczby pojedynczej. Thomas Joad bardzo ją lubił (ponoć nie żyje). Oceniamy książkę po okładce Przyglądam się temu astronaucie, a jego widok trąca jakieś sympatycznie brzmiące struny. Coś jak popołudnia spędzone na lekturze „Sin City”, kiedy zamiast uczyć się na kolejny próbny test gimnazjalny, ukrywałam się pomiędzy regałami w księgarni. Nota promocyjna obiecuje, że w książce znajdzie się więcej podobnych ilustracji (autorstwa Jacka Michalskiego) - to czynnik zdecydowanie kuszący. Okiem skanuję biografię autora. Ma dobre trzy strony i po chwili stwierdzam, że chyba jest to darmowe opowiadanie promocyjne. Notka przygotowana jest (rzekomo) przez Pana Albina Ebenezera-Smitha, kimkolwiek jest, i w skrócie opisuje burzliwy żywot Pana Joada. Żył, pisał pulpę, a kiedy odkryto u niego nowotwór złośliwy, zdecydował, że nie umrze w szpitalnym łóżku, więc wyruszył w świat. Ponoć umarł (za zmarłego uznano go w 2013 roku). Choć niektórzy wierzą, że żyje i kontempluje „ostateczny upadek ludzkości”. Kiedy kończę czytać przydługa notkę biograficzną, myślę sobie, że wydawnictwo wymyśliło fajne opakowanie – ładne obrazki, autor-widmo, który pewnie nie istnieje, ale za to życiorys ma cudownie przerysowany, autoironiczny i kojarzący się z „Gronami gniewu”. Tym bardziej że wujek Google nie wie nic o antologii opowiadań „Fatigue” Thomasa Joada w wersji angielskiej. A „tłumaczenie”, chyba zespołowo, zrobiło całe wydawnictwo. Konwencja mi się podoba niezmiernie. Biorę. Proszę mi słać, a ja będę pisać.
Źródło: Finger Marks
Też pozdrawiam, Pani Aniu Wyrywam „Zmęczenie materiału” z bąbelkowej koperty i czytam tylną okładkę, na której zamieszczony jest przewrotny opis zawartości. Dowiaduję się, że teksty są słabe, kiczowate i świetnie nadają się na chłodne, zimowe wieczory w charakterze podpałki. I że są idealnym wzorem dla młodych pisarzy, jak nie pisać. Uznaję to za prowokację natury „No co ty, jestem taka brzydka”, która od razu wywołuje reakcję „Co ty mówisz! Jesteś piękna!”. Razem z książką dostaję list od Pani Ani z Finger Marks PODPISANY WŁASNORĘCZNIE (serio). Pozwolę sobie zacytować tę osobistą korespondencję, bo takie listy zdarzają się rzadko. „Mamy nadzieję, że spodoba się Pani nie tylko profesjonalne wydanie załączonej książki…” (podoba się!) „…ale przede wszystkim jej niebanalna treść. Życzymy miłej lektury, bez zgrzytania zębami. Pozdrawiam…”. Jeśli treść będzie niebanalna, na pewno nie będę niczym zgrzytać. W dobrym nastawieniu otwieram tom, a tam… Comic Sans, pogrubiony Poważnie. Podstawową czcionką „Zmęczenia materiału” jest Comic Sans. Jeśli czytelnik do tej pory nie zorientował się, że nie musi wysilać się na powagę w styczności z dziełem tajemniczego Joada, to właśnie teraz zderzył się z bilbordem wielkości Wersalu, na którym napisane jest: „Żartujemy”. Doceniam konsekwencję w trzymaniu się konwencji, ale nie zmienia to faktu, że pierwsze trzy strony czyta mi się trudno, bo po każdym wersie mam atak oczopląsu. Efekt: zębami zgrzytam. Zgrzytam, ale czytam. Treść właściwa zaczyna się od Lucyfera, który rozpościera swoje nowe skrzydła. Żylaste, błoniaste - klasyka. Następne opowiadanie, „Kotka i szczur”, składa się z dialogu, którego puentę da się przewidzieć po pierwszej stronie. Gdzieś w okolicach „Psa łańcuchowego” stwierdzam, że ten tekst na okładce to nie jest kokieteria. Rzucam okiem na opis jeszcze raz. Słabe, kiczowate i banalne. Wszystko szczerze wypunktowane. Mój wzrok przykuwa cena. 30 złotych. Nie żadne 29,90. Nawet cena jest tutaj brutalnie szczera. Przy „Sir Budyniu” się z tym godzę. Przy zakończeniu „Próżniaczego kwadransa” nawet wybucham śmiechem i zaczynam się świetnie bawić. Tajemnica Tajnego Stowarzyszenia Dorastających Pisarzy Praktycznie każdy człowiek aspirujący do pisania kiedyś takie opowiadania stworzył. Zazwyczaj powstają na przełomie gimnazjum i liceum, kiedy artystyczny niepokój wewnętrzny delikwenta jest najsilniejszy (i wymieszany z hormonami), a za niedoścignione dzieło literatury wszelakiej uważa się „Fight Club” Chucka Palahniuka (którego stara się naśladować z marnym skutkiem, bo umówmy się, Chuck nie dość, że jest starszy, to jeszcze ma, skubaniec, talent). Kiedyś takie rzeczy chowało się do szuflady, ale później przyszła era blogów, więc było tylko kwestią czasu, aż ktoś zacznie to wydawać (i tak powstała „Gra o Ferrin” Katarzyny Michalak). A nawet czytać (i tak powstał „Zmierzch”). I to wszystko na poważnie. Pojawia się pytanie, na które nie ma odpowiedzi: czy swoim uczciwym opisem na okładce Finger Marks trochę przedrzeźnia współczesną literaturę popularną? (Czy wydawnictwo teraz właśnie nie wybuchło perlistym śmiechem na wieść o tym, że recenzentka z naEKRANIE usilnie stara się nadać dziełu Joada głęboki sens? Może nawet… Misję?). Źle z premedytacją Opowiadania Thomasa Joada są cudownie słabe (tak słabe, że zachęcają mnie to tego, by podsunąć wydawnictwu moje opowiadania, pisane jeszcze w pierwszej klasie gimnazjum). Mógłby je napisać kilkuletni Rolad Topor w chwili zapaści twórczej. Tymczasem Finger Marks chce wypuścić na polski rynek resztę tej monochromatycznej, szczerej pulpy (też chcę, żeby wypuścili, nie ukrywam tego), więc zakończę ten tekst listą rzeczy, dla których warto „Zmęczenie materiału” przeczytać. Ilustracje. Muzyka (autor do każdego opowiadania proponuje ścieżkę dźwiękową). „Próżniaczy kwadrans”. Podbudowanie własnego ego. Później może sięgniesz po Topora. Kompletny, mało wyrafinowany absurd. Brak żenady. Autoironia. Szczery banał. Możliwe, że to jakiś komentarz do współczesnej literatury popularnej (która chce uchodzić za wybitną, choć w większości przypadków taka nie jest). Jeżeli Stephanie Meyer zarobiła na czymś podobnym miliony dolarów i jeszcze sprzedała prawa do ekranizacji, to dlaczego spadkobiercy Joada nie mogą. (Aczkolwiek zastanawiałam się nad tym dobre 20 minut i nie znam reżysera, który byłby w stanie nakręcić choć fragment „Zmęczenia materiału”). Czytaj również: „Niebezpieczne kobiety” – antologia pod redakcją George’a R.R. Martina Thomas Joad w „Zmęczeniu materiału” napisał wszystko, co zostało do tej pory napisane. Tylko gorzej. Gorzej z premedytacją, bez żenady i podszywania się pod wielką literaturę. I to jest absolutnie nowatorskie. Przypominam, że ocena nie odzwierciedla oceny właściwiej, a powyższa recenzja nie jest recenzją. Bawcie się dobrze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj