Profesor Rafał Wilczur (Leszek Lichota) jest wybitnym warszawskim chirurgiem. Praca pochłania go tak bardzo, że szpital staje się jego drugim domem. Dlatego żona zabiera córkę i po prostu ucieka do innego mężczyzny. Wilczur traci kontakt z dzieckiem. Pewnego wieczora zostaje napadnięty i dotkliwie pobity. Znika bez śladu. Koledzy z pracy myślą, że profesor nie żyje. Ten jednak traci pamięć i włóczy się bez celu z wioski do wioski, niosąc pomoc potrzebującym jako znachor. Przewrotny los powoduje, że w jednej wsi spotyka Marysię (Maria Kowalska), prostą dziewczynę z wielkimi ambicjami. Jest w niej coś znajomego. To już trzecia ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Pierwszą wyreżyserował w 1937 roku Michał Waszyński. Wtedy w postać Wilczura wcielił się Kazimierz Junosza-Stępowski. Jednak w kulturze polskiej zakorzeniła się bardziej wersja Znachora stworzona przez Jerzego Hoffmana – z Jerzym Bińczyckim w tytułowej roli i Anną Dymną jako Marysią. Produkcja z 1982 roku jest wciąż chętnie oglądana przez widzów dzięki wspaniałemu scenariuszowi i znakomitej obsadzie aktorskiej, w której oprócz wymienionej dwójki znaleźli się: Tomasz Stockinger, Andrzej Kopiczyński, Artur Barciś Piotr Fronczewski i Jerzy Trela. 41 lat później reżyser Michał Gazda na zlecenie platformy Netflix przygotował kolejną wersję ekranizacji tej dobrze znanej historii. Za punkt honoru postawił sobie, by nie był to remake wersji Hoffmana, a zupełnie inna opowieść, bliższa książce Dołęgi-Mostowicza. Za scenariusz odpowiada duet odpowiedzialny za serię filmów Listy do M., czyli Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski. Starali się oni tchnąć nowego ducha w tę starą opowieść i wyciągnąć z niej coś innego niż twórcy z 1982 roku. Udało się to im tylko w pewnym stopniu. Znachor jest filmem potwornie teatralnym, a jego pierwsza część jest bardzo nudna. Opowieść rozgrywającą się w Warszawie poprowadzono kompletnie bez emocji. Rozumiem, że ma ona na celu zaprezentowanie nam głównego bohatera jako człowieka szlachetnego, który przysięgę Hipokratesa bierze sobie mocno do serca. Doktor uważa, że każde życie trzeba ratować. Nieważne, czy ktoś jest biedny, czy bogaty. Z perspektywy medycznej wszyscy powinniśmy być równi. To oczywiście nie podoba się innym lekarzom w szpitalu, bo biedni nie płacą za leczenie, a placówka ma przynosić pieniądze. Jednak ten konflikt jest poprowadzony bardzo sztampowo i nieciekawie. Już od pierwszych minut widzimy, kto jest bohaterem, a kto czarnym charakterem. Brakuje tu narastania konfliktu – on po prostu pewnego dnia wybucha. Całość trwa ponad dwie godziny, ale najlepszy jest środek. Wątek miłosny znachora, który stara się zacząć nowe życie u boku owdowiałej młynarki, wypada świetnie. Leszek Lichota tworzy wspaniały duet z Anną Szymańczyk. Widz bardzo szybko kupuje ten dziwny związek. Widać, że zależy im na sobie, ale boją się zbytnio odsłonić i wykonać pierwszy krok. Ich zaloty są nieporadne, jakby podpatrzone u pierwszoklasistów, dzięki czemu są tak szczere i prawdziwe. Antoni Kosiba jest po prostu poczciwym człowiekiem, który zdobywa nasze zaufanie. Łatwo jest uwierzyć w to, że każdy, kto wchodzi z nim w jakąś interakcję, po czasie zaczyna mu ufać. Lichota potrafi wydobyć to z tej postaci. Pochwalić trzeba też Mikołaja Grabowskiego i Izę Kunę. Hrabiostwo w ich wykonaniu jest pierwszorzędne. To ludzie z wyższych sfer, którzy gardzą każdym, kto ma mniejszy majątek. Iza Kuna po raz kolejny gra kobietę bez serca i manier. Odniosłem wrażenie, że lekko zmodyfikowała swoje kreacje z filmu Teściowie i serialu Gry rodzinne, dodając do nich staropolski sznyt. Wypada to wybornie.  
fot. Netflix
+4 więcej
Niestety nie wszystkie role zostały tak dobrze dobrane. Główny wątek miłosny pomiędzy Marysią i hrabią Czyńskim kompletnie mnie nie przekonał. Widz nie jest w stanie uwierzyć w szarmanckość szlachcica, granego przez Ignacego Lissa. Młody aktor nie potrafi wykrzesać z tego bohatera iskry, więc jest nam on kompletnie obojętny. Nie kibicujemy mu w walce o serce dziewczyny, bo w sumie nie daje on nam żadnych powodów ku temu. Możemy podważać szczerość jego uczuć, bo wygląda to jak zachcianka, a nie prawdziwa miłość. Trochę lepiej, choć nieznacznie, wypada Maria Kowalska. Marysia w jej wykonaniu jest kobietą świadomą swoich praw i niedającą się tłamsić mężczyznom, którzy są przekonani, że świat do nich należy. W szczególności przedstawiciele klasy wyższej traktują chłopów jak rzeczy. Nie dbają o nich i wychodzą z założenia, że istnieją oni tylko do tego, by im służyć. Marysia sprzeciwia się takiemu traktowaniu i podejściu. Z niewiadomych jednak przyczyn pozwala się zaprosić hrabiemu do kina. Dziewczyna, która przez pierwszą część filmu jawi nam się jako feministka, nagle chowa swoją dumę i przekonania do kieszeni.  Wizualnie produkcja wypada zbyt teatralnie. Widać to szczególnie w scenie, w której powóz potrąca małego chłopca, a także w scenie pobicia Wilczura przez kilku oprychów – obie wypadają niezwykle sztucznie. Podobnie zresztą jest z wypadkiem hrabiego i Marysi. W tych momentach twórcom kompletnie nie udało się utrzymać napięcia. Co kilka lat powstaje nowa wersja opowieści o Robin Hoodzie czy Sherlocku Holmesie, więc czemu nie miałaby powstać nowsza wersja Znachora? Każdy twórca ma prawo do swojej interpretacji dzieła literackiego. Do mnie jednak produkcja w reżyserii Michała Gazdy kompletnie nie trafia. Ma parę dobrych scen, kilka świetnie dobranych i zagranych ról, ale główny wątek jest poprowadzony bez emocji. Do tego finał w sądzie potraktowano po macoszemu  brak w nim dramaturgii, nie ma tego ciężaru co w książce czy wersji Hoffmana. Rozumiem, że Netflix chciał wszystkich zaskoczyć rozmachem i nową interpretacją powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Ja jednak pozostanę przy wersji z Jerzym Bińczyckim. To jest mój profesor Wilczur.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj