"Znalezione nie kradzione" Stephena Kinga to druga część trylogii o Billu Hodgesie. Historia o obsesji, jaka zawładnęła umysłem tajemniczego mężczyzny, o jej makabrycznych konsekwencjach i o karze, która będzie zbierać swoje żniwa jeszcze długo po jej wykonaniu.
Stephen King podzielił swoją najnowszą powieść na trzy części. Pierwsza z nich odgrywa rolę wprowadzenia czytelnika w świat Morrisa Bellamy’ego. Ma on obsesję na punkcie pewnego pisarza, która prowadzi do stworzenia makabrycznego planu. Bellamy postanawia ukarać autora książki, który w swych powieściach zmienił heroicznego bohatera w zwyczajnego faceta bez charakteru.
W mieszkaniu pisarza Bellamy odnajduje nie tylko pieniądze, ale także ponad sto zapisanych notesów, w których znajdują się dwie niepublikowane dotąd powieści autora. Jest to ciąg dalszy jego wcześniejszych powieści, które zgodnie z życzeniem pisarza miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Nasz bohater postanawia ukryć skradzione rzeczy i w odpowiednim momencie poznać kolejne losy swego ulubionego bohatera, jednak na skutek pewnych okoliczności działania te wydają się być niemożliwe i coraz bardziej odległe. Dlatego też kilkadziesiąt lat później notesy, które od tamtej pory wciąż tkwiły głęboko zakopane w ziemi, zostają odnalezione przez nastolatka o imieniu Pete.
Brzmi skomplikowanie? Nawet jeśli, to Stephen King po przydługim wstępie szybko powraca do znanego przez czytelników świata, stworzonego w pierwszej części serii, zatytułowanej "Pan Merceders". Obie historie łączą się, ale nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Mało tego - King zdaje sobie sprawę, że nie wszyscy czytali poprzednią część i dokładnie w dwóch akapitach streszcza wydarzenia z "Pana Mercedesa". Dlatego jeśli nie czytaliście początków historii Billa Hodgesa, nie przejmujcie się, bo w "Finders Keepers" w żadnym wypadku nie poczujecie się zagubieni.
To, co w "Finders Keepers" zaskakuje, to niewielka liczba szczegółowych opisów życia głównego bohatera książki - Bellamy'ego. King znany jest ze swoich obszernych, szczegółowych opisów życia bohaterów, czego byliśmy świadkami nawet w "Panu Mercedesie". W przypadku Morrisa Bellamy'ego jest inaczej. Dowiadujemy się o nim tylko podstawowych rzeczy, by złapać sens historii. A przecież, gdy wczytujemy się w historię danego bohatera, pragniemy wiedzieć o nim jak najwięcej, żyć jego życiem i czuć to, co główny bohater. Tymczasem Bellamy to papierowa postać, która w moim odczuciu nie wywołuje żadnych emocji. Niestety, z pozostałymi bohaterami jest podobnie, brakuje im indywidualnych cech, a King w pewnych chwilach skupia się na absurdalnie nachalnych opisach rzeczy, które ich otaczają.
W trzeciej, ostatniej części Stephen King w końcu przechodzi do sedna sprawy i sprawia, że od "Finders Keepers" trudno się oderwać. Ostatnie dwieście stron to naprawdę mocna dawka dobrego kryminału. Wiele niewiadomych, aura makabrycznych zbrodni i ucieczka przed czasem (co w tym przypadku sprawdziło się nadzwyczaj dobrze) sprawiają, że łatwo jest wybaczyć wcześniejsze nużące i mniej interesujące momenty. Pomimo tego, że Stephen King rozpoczął pisanie kryminałów stosunkowo niedawno, można dostrzec, jak łatwo wplata w tego typu historie elementy grozy, doskonale znane z jego starszych powieści.
W przyszłym roku zostanie wydana trzecia, ostatnia część trylogii, która będzie nosić tytuł "End of Watch". Wydaje się, że pisanie całej serii o Billu Hodgesie stało się dla autora nie tylko ćwiczeniem swych umiejętności, ale także całkiem dobrą odmianą od pisania kilkusetstronicowych horrorów. Nawet jeśli kryminalna trylogia odniesie sukces (bo to w końcu King), to mam nadzieję, że autor powróci do tego tego, w czym czuje się najlepiej.
Czytaj również: Najlepsze powieści Stephena Kinga
"Finders Keepers" nie wyróżnia się zbytnio na tle klasycznych kryminałów, ale ostatnie strony napisane są w sposób szczególny i charakterystyczny dla Kinga. I choćby dla zakończenia warto tej książce poświęcić trochę czasu.