Oczywistą oczywistością w przypadku seriali jest fakt, iż najważniejsi są bohaterowie. Bo jeżeli widz ma wytrzymać przed ekranem nie trzy, ale trzynaście, trzydzieści czy może i trzysta godzin, ci, których obserwuje, muszą coś w sobie mieć. Chandler był zabawny, Sheldon jest rozbrajający, Tyrrion posiada cudownie niewyparzoną gębę (podobnie jak doktor House), w Kościach chodzi zaś nie tyle o same postacie, co iskrzenie oraz chemię między nimi. I jeżeli przyjąć to kryterium jako decydujące, można prognozować, iż najnowsza produkcja HBO, Detektyw, będzie walczyć o miano najlepszego obecnie nadawanego serialu.

Rust Cohl i Martin Hart są jak Riggs i Murtauhg z Zabójczej broni. Ten pierwszy, w którego wciela się Matthew McConaughey, to tajemniczy i w powszechnej opinii nieco stuknięty "Nowy". Mało mówi, ma dziwne zwyczaje, nieco nieobecny wyraz twarzy, unika także towarzystwa kolegów z pracy. Jest jednak świetny w tym, co robi, czym zaskarbia sobie szacunek partnera. Martin (Woody Harrelson) to z kolei doświadczony detektyw, mąż i ojciec, niewyróżniający się ani na plus, ani na minus. Nowy kolega z jednej strony nieco go fascynuje, z drugiej lekko przeraża, zwłaszcza gdy po kilku miesiącach współpracy niespodziewanie robi się nieco bardziej rozmowny i wykłada partnerowi swój światopogląd. Choć spięcia i tarcia między tą dwójką są zabawne, jest to jednak zupełnie inny rodzaj relacji niż między filmowymi postaciami Mela Gibsona i Danny’ego Glovera.

[video-browser playlist="617159" suggest=""]

Bo i historia ma zupełnie inną atmosferę. Szukając kolejnej filmowej analogii, trzeba by odwołać się do głośnego Siedem z Bradem Pittem i Morganem Freemanem. Duszno, mroczno, nieprzyjaźnie, znajdzie się i ofiara zamordowana w tajemniczych okolicznościach, choć zamiast motywów chrześcijańskich morderca w Detektywie wyraźnie preferuje symbolikę pogańską.

Nie bez powodu na plakatach i w czołówce dominują wszystkie odcienie szarości – Rust i Martin przypominają Riggsa i Murthauga, ale sam serial ogląda się niczym nowy film Davida Finchera.

Odwołania do wielkiego ekranu są zresztą o tyle uzasadnione, że Detektyw ma konstrukcję filmu, ale długiego. W pierwszym odcinku śledzimy dwa plany czasowe: przeszłość, a więc początki wspólnej pracy bohaterów i wspomnianą sprawę rytualnego zabójstwa, oraz teraźniejszość, w której od tamtych wydarzeń minęło kilkanaście lat; ani Hart, ani Cohl nie pracują już w policji, ale pewne okoliczności zmuszają ich do powrotu do tamtego śledztwa. Nie otrzymujemy więc klasycznego procedurala, a zamkniętą historię, co czyni ją jeszcze ciekawszą, bo pozwala na zasianie sporej dozy wątpliwości i pokazanie bohaterów w niejednoznacznym świetle.

Ukoronowaniem pierwszego odcinka i jego prawdziwą siłą są jednak świetne kreacje aktorskie, zwłaszcza hipnotyczna gra McConaugheya, który po prostu zachwyca. Jego chuda, udręczona twarz i przepełnione smutkiem spojrzenie znajdują zaś idealny kontrast w otwartym i wesołym obliczu Harrelsona – oprócz rozwoju śledztwa i odkrywania kolejnych kart z przeszłości Rusta, serial oferuje także możliwość przyglądania się fascynującej relacji między tymi dwoma zupełnie różnymi charakterami.

Mając w pamięci fakt, że to dopiero początek, zanęcenie ledwie, a w odwodzie pozostaje choćby wcielająca się w rolę żony Martina Michelle Monaghan, to jeżeli Detektyw utrzyma bądź jeszcze podniesie poziom, może okazać się największym hitem sezonu.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj