Dotąd schemat pętli czasu był wykorzystywany w kameralnym stylu, a jego najbardziej znanym przedstawicielem jest bez wątpienia Dzień świstaka z Billem Murrayem. Teraz Hollywood idzie krok dalej, opierając na tym motywie widowiskową superprodukcję science fiction. Bohaterem jest tutaj niedoświadczony w walce żołnierz, który ginie podczas największej ludzkiej ofensywy w wojnie z kosmitami. I tak też rozpoczyna się jego wieczność w restartowaniu Dnia Sądu, która pozwala mu szkolić się, uczyć i dążyć do określonego przez scenariusz celu.
Na skraju jutra nie popełnia błędów wielu innych filmów o wojnie z obcymi - nie mamy tutaj obyczajowego smęcenia, rodzinnych dramatów czy miłosnych rozterek. Na pierwszym planie stoi wojna, która jest ukazana z werwą, pomysłem i efektowną akcją. Doug Liman dostarcza fanom science fiction coś, czego w kinie nie widzieliśmy. Wystarczy wyobrazić sobie lądowanie w Normandii z Szeregowca Ryana w klimacie science fiction, setki desantowych samolotów, okręty i dziesiątki tysięcy piechurów w kombinezonach bojowych - imponujący widok. Sceny lądowania na plaży widzimy tak naprawdę kilkakrotnie i za każdym razem chaos bitwy jest ukazany z wysoką dawką emocji i efektownego czynnika.
Film oferuje przemyślaną, dopracowaną, choć prostą historię, umiarkowaną porcję niezłego humoru (kilka dobrych one-linterów) oraz wyśmienitą chemię pomiędzy głównymi bohaterami. To właśnie dzięki temu, jak świetny duet tworzą Emily Blunt i Tom Cruise, których perypetie potrafią wywołać emocje, rozbawić i nawet poruszyć, Na skraju jutra sprawdza się tak dobrze. Autorzy pokazują, że da się stworzyć świetną filmową parę w kinie science fiction, nie wpychając jej w objęcia romansu już na samym początku. Obserwujemy dwóch towarzyszy broni, którzy mają wspólny cel, i to sprawdza się wyśmienicie. Fabuła skupia się praktycznie na tej dwójce, a choć postacie drugoplanowe są obecne i niczym nie rażą, to znajdują się one na dalekim tle głównych bohaterów.
Doug Liman w wielu swoich produkcjach pokazał, że ma dobre oko do akcji, a w Na skraju jutra jedynie to potwierdza. Nie szaleje chaotycznie kamerą jak niektórzy filmowcy i pozwala poczuć atmosferę oraz emocje bitwy w lepszej formie. Do tego wyraźnie korzysta ze stylistyki japońskiego anime, która w pewnym stopniu obecna jest także w pierwowzorze literackim. I bynajmniej nie chodzi o motyw kombinezonów bojowych, ale o prowadzenie niektórych scen oraz samą Stalową Sukę, która rusza w bój z metalowym mieczem. To doskonale współgra z bardziej zachodnią koncepcją tworzenia widowiska, czego efektem jest niezwykle atrakcyjna mieszanka.
Superprodukcja ta jest luźną adaptacją książki Sakurazaki. Kluczowa zmiana dotyczy bohatera, który nie jest japońskim żółtodziobem, a amerykańskim oficerem bez doświadczenia w walce, ale akurat ten nowy element wypada bardzo na plus. Dzięki temu, że twórcy czerpią ogólną podstawę fabularną i kilka nazwisk postaci (Rita Vrataski - praktycznie żywcem wyjęta z kart książki, podobnie jak kilka jej powiedzonek), film można traktować jako coś, co może istnieć obok. Tak jakby wydarzenia Na skraju jutra opowiadały historię towarzyszącą tej literackiej. Z tym jest także związany jedyny wyraźny minus filmu - zakończenie. Oparcie go na tym z powieści Japończyka byłoby ciekawszym i odważniejszym zabiegiem.
Na skraju jutra to znakomita rozrywka dla fanów science fiction, którzy mają dość obyczajowych, przekombinowanych opowieści z inwazją kosmitów w tle. Tutaj skupiono się na wojnie, relacjach żołnierzy i widowiskowej akcji, której jest więcej niż we wszystkich produkcjach z maja razem wziętych. Dzięki temu dostajemy jak dotąd najbardziej pozytywne zaskoczenie tegorocznego sezonu letniego.