Breakin' = spoiler alert
How I Met Your Mother 9x23-24
Postanowiłam się wstrzymać z ocenami na gorąco finału How I Met Your Mother, tak aby emocje opadły i żeby na spokojnie spojrzeć na końcówkę serialu (i obejrzeć jeszcze raz). Nie chciałam aby dwa kontrowersyjne odcinki przekreśliły kilka dobrych lat spędzonych przed ekranem komputera podczas obiadu (moja stała pora oglądania HIMYM). Ochłonęłam już po pierwszych burzliwych wrażeniach, teraz jestem w stanie ocenić finał bardziej obiektywnie. A więc…
Nie ulega wątpliwości, że finał How I Met Your Mother był bardzo kontrowersyjny i wywołał wiele niezadowolenia. Wydaje mi się, że rozczarowanie wzięło się z tego, że każdy oczekiwał Happy Endu. Cały 9 sezon był podporządkowany przygotowaniom do wesela Robin i Barney’a, a po 15 minutach dowiedzieliśmy się, że jednak się rozwiedli po dwóch latach. To był cios numer jeden. Drugi kiedy Robin odeszła realizować się w pracy, a Barney wrócił do podbojów. Paczka przyjaciół się rozpadła. Trzeci cios – Barney został ojcem prześlicznej Ellie (tu przyznam, że sceny z dzieckiem kapitalne!) oraz zmiana jego charakteru. Czwarty – zabili Matkę… I na koniec piąty, najgorszy cios – a w sumie morał tej historii – w How I Met Your Mother od początku chodziło o Robin.
Nic mi się z tego nie podobało, aż nie spojrzałam na to wszystko z innej perspektywy (no i poczytałam piękną recenzję Dawida Rydzka na Hataku, aż głupio po tej lekturze cokolwiek się wypowiadać…). Jak już na samym początku wspomniałam, wszyscy spodziewali się finału pod tytułem "i żyli długo i szczęśliwie". 9 sezonów słuchaliśmy opowieść Teda jak doszło do poznania tytułowej Matki. Zaliczył wiele wzlotów i upadków. Chyba każdy uwierzył w to, że po tak wyboistej drodze do spotkania swojej życiowej miłości wszystko się ułoży, a paczka przyjaciół się nie rozpadnie. Podobnie jak w rzeczywistości, w życiu zachodzą zmiany, rodzą się dzieci, nowa praca, są inne priorytety. Naturalna kolej rzeczy, którą nikt nie chce dopuścić do myśli. Trudno jest się pogodzić z nieuchronnymi zmianami w życiu…
Twórcy pozwolili nam wierzyć, że tym razem ślub mocno spoi związek Robin z Barney’em. Sama nawet w poprzednim wpisie pisałam "teraz nie mam wątpliwości, że ich małżeństwo da radę przetrwać (przynajmniej tak to wygląda w mojej wyobraźni)". Przyznam szczerze, że pisząc to zdanie miałam wątpliwości, samo "da radę przetrwać" już sugerowało moje obawy, że moje złe przeczucia mogą się potwierdzić, ale nie chciałam o tym myśleć. Dwie wielkie indywidualności o rożnych celach w życiu po prostu nie miały prawa być długo razem. Teraz trochę pofantazjuję: może gdyby Robin mogła mieć dzieci, związek Barney’a z Robin przetrwałby. Jak się okazało parę chwil później w serialu, właśnie narodziny dziecka było przełomowym momentem dla naszego legendarnego "awesome!" podrywacza. Ale twórcy mieli inne plany wobec tej dwójki…
Matka. No właśnie. W sumie od długiego czasu wiedzieliśmy, że nie było w planach bliższe poznanie Matki. Twórcy nie wiedzieli czy dostaną 9 sezon, właściwie sami przyznawali, że zamierzali tylko ją pokazać i krzyknąć z ekranu: "hej! Patrzcie, to Ona!". Więc sceny końcowe z "i właśnie tak poznałem waszą matkę", które były nagrane podczas 1 sezonu, były od dawna zaplanowane. Cała historia w gruncie rzeczy była miłosną opowieścią Teda i Robin (która zatoczyła koło niczym niebieski pe-(czy ja mogę użyć tego słowa?)-nis smerfa, czy tam francuska trąbka/róg, jak zwał tak zwał). Ale czy tak właśnie nie było? Tylko dzięki przedłużeniu serialu do 9 sezonów mieliśmy możliwość poznania bliżej Matki (co oczywiście było wielkim plusem sezonu!). Ale czy musieli ją zabić? Prawdopodobnie tak, no bo znajdźmy tutaj DOBRY powód dlaczego przez 9 lat dzieci Ted’a musiały wysłuchiwać na kanapie jak tatuś poznał ich mamę? Dlaczego to było dla niego takie ważne aby im to opowiedzieć, skoro sama Matka (gdyby żyła) mogła im to powiedzieć lub uzupełnić jakieś fakty. Tyle czasu, a mało kto o tym pomyślał, hah.
Bardzo zżyłam się z bohaterami serialu, mimo, że oglądam go regularnie tak naprawdę od 6 sezonu (chociaż 16 odcinków w jeden dzień stało się legendarnym osiągnięciem). Co prawda trafiłam na "przedłużanie" serialu, bo uważam, że powinien się skończyć na piątym sezonie, ale mimo wszystko przyniósł mi dużo radości. Finałowe odcinki przypomniały wiele żartów, które przewijały się w czasie serialu: piątki Barney’a, ‘have you met Ted?’, salutowanie, impreza przebierańców, the playbook i nawet znalazło się miejsca na walkę sobowtórów. Ale chyba najpiękniejsza scena to była kiedy Ted podszedł do Tracy pod ten słynny żółty parasol, a Matka powiedziała: "Zabawne, jak czasami po prostu coś znajdujesz". Zawsze Ted mówił o wszechświecie, który daje znaki (hah, a tu ta staruszka mu przypominała jego filozofię) i o przeznaczeniu. 9 sezonów aby w końcu się wypełniło…
How I Met Your Mother był serialem wyjątkowym. Opowiadał o przyjaźni, miłości, rodzinie, zmianach. Było śmiesznie, ale też czasem bardzo smutno. Życiowy serial, w którym każdy mógł znaleźć coś dla siebie, w którym każdy mógł odnaleźć siebie w podobnych sytuacjach. Serial, który czasami przekazywał bardzo mądre rzeczy z cyklu "jak żyć?". Będę tęsknić za Tedem (Josh Radnor), tym idealistycznym romantykiem z rozwichrzoną fryzurą; za Barney’em (Neil Patrick Harris) i jego legendarnymi podbojami i piątkami (High Five!); za Lily (Alyson Haningan) i jej przeuroczym uśmiechem i dobrymi radami; za Marshallem (Jason Segel) wiecznie wierzącym w dobro na świecie i w Wielką Stopę; oraz za Robin (Cobie Smulders) oh-Canada i jej charakterystycznymi krzykami i za Sparkles.
Życie toczy się dalej. How I Met Your Mother przeszedł do historii. Finałowy odcinek nie podobał mi się ale go akceptuje. Tak jak Barney akceptował wyzwania (o! i za tym też będę tęsknić!), tak i ja zrobię. Kto wie, może kiedyś nawet polubię końcówkę.
Ale nie ulega wątpliwości, że serial Jak Poznałem Waszą Matkę był LEGEN….
…
Wait for it…
…
…YEAH!
[image-browser playlist="" suggest=""]