Jak na recenzję przystało, bez spoilerów. Drugi akapit jest o fragmentach z książki, które opuszczono albo zmieniono w filmie. Poza tym można czytać bez obaw :) Bardzo rzadko zdarza mi się iść do kina na premierę filmu, a jeszcze rzadziej od razu go recenzować. Ale los chciał, że zupełnym przypadkiem wybrałam się na W pierścieniu ognia (kontynuacja Igrzysk śmierci), a do tego wszystkiego jeszcze mi się podobało. Wobec pierwszej części miałam bardzo dużo zastrzeżeń (i rok temu pójście na następną uzależniłam od tego, czy zmienią reżysera), zwłaszcza, że skończyłam czytać Kosogłos w przeddzień seansu i miałam wszystko na bieżąco. A W pierścieniu ognia bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Zacznijmy może od tego, że choć oczywiście niektóre fragmenty zostały wycięte albo zmienione, w zasadzie jest to bardzo wierna adaptacja. (I w tym miejscu zaczynają się drobne spoilery - wstawiam tag, ale nie pamiętam, czy działa na blogach)  Naliczyłam trzy różnice (możliwe, że jest ich więcej, ale najzwyczajniej w świecie ich nie pamiętam/nie zauważyłam) i raptem cztery większe pominięcia.  Po pierwsze, w książce Plutarch sygnalizuje Katniss, że kosogłos stał się symbolem rewolucji i równocześnie podpowiada, jak będzie wyglądała arena. Zostało to naturalnie zmienione ze względu na ludzi, którzy nie czytali książek; taka scena od razu zdradziłaby, po której stronie jest organizator. A scenarzyści zadbali o to, żeby do samego końca pozostał postacią dwuznaczną. Po drugie, zmieniono powód, dla którego nowy Strażnik Pokoju katuje Gale'a; nie mam pojęcia czemu, ale nie jest to na tyle istotne, żeby kogokolwiek irytowało. Po trzecie, Katniss nie dowiaduje się o zamieszkach od Bonnie i Twill, tylko na własną rękę. I po czwarte, arena w książce była sztucznie wybudowana, ale postawiona w szczerym polu. Film przedstawia ją inaczej, ale właściwie obie interpretacje są interesujące. Natomiast jeśli chodzi o to, co zostało pominięte, to przede wszystkim właśnie te dwie uciekinierki. Oprócz tego nie pojawia się w ogóle motyw wcześniejszego treningu przed igrzyskami, jeszcze w Dystrykcie 12, nie oglądają też nagrań ze zwycięstw Haymitcha czy Finnicka, ani informacja o wynikach oceny Katniss i Peety przed sędziami. Był również drobne ukłony w stronę fanów książek, jak na przykład kot Prim syczący na Katniss czy prezydent Snow ofiarowujący jej różę. Niemniej jednak, pominięto stosunkowo niedużo, a resztę poskładano bardzo zgrabnie razem. A teraz o filmie jako takim. O ile pierwsza część jeszcze mogła służyć jako pojedyncze dzieło, to druga już nie. Gdyby oglądał to ktoś, kto nie wie nic na temat Igrzysk śmierci, nie dowiedziałby się, dlaczego sprawy wyglądają tak, a nie inaczej. Na W pierścieniu ognia należy iść znając historię poprzedniego filmu (lub książki). Jest t0 solidna adaptacja, ale bez podstaw ani rusz. Na szczęście tym razem reżyseria jest o niebo lepsza - rok temu z kina wyszłam ze straszliwą migreną, której się nabawiłam od chwiejnych, niestabilnych ujęć. I zdaje się, że nie ja jedna na to narzekałam, bo Gary Ross został pośpiesznie zwolniony i zamiast niego zatrudniono Francisa Lawrence'a (zbieżność nazwisk podobno przypadkowa), którego styl mi bardzo odpowiadał. Uwielbiam ujęcia pokazujące całą sylwetkę postaci, najlepiej do tego ładnie oświetlone - i takich scen było sporo. Całość może nie zwalała z nóg swoją odkrywczością, ale Lawrence odwalił kawał dobrej roboty. Pamiętam, że po obejrzeniu pierwszej części miałam pewne wątpliwości, czy Jennifer Lawrence jest dobrą aktorką, czy po prostu fantastycznie dobrana do roli, więc pośpiesznie obejrzałam Poradnik pozytywnego myślenia, aby zweryfikować opinię. Okazało się, że to pierwsze, i uczciwie mówiąc, to kontynuacja jest lepsza pod względem eksponowania talentu Jennifer. Katniss nigdy nie była postacią, którą łatwo polubić, i Jen tak ją właśnie wykreowała: jak ogłuszoną, potwornie zasadniczą, niesympatyczną i zagubioną dziewczynę. Teraz natomiast mogła wprowadzić odrobinę komedii (myślę tutaj o scenie z Johanną w windzie), i wyszło jej to znakomicie. Zasadniczo jednak rozrywki dostarczali inni bohaterowie, jak na przykład Haymitch czy Effie. Nawiasem mówiąc, nie byłam zbyt przekonana do Elizabeth Banks, ale scena, w której znów musi "losować" nazwiska, była świetnie zagrana. Mentor Katniss także miał parę śmiesznych momentów, ale może nie jestem obiektywna, bo też nie ukrywam, że bardzo Haymitcha lubiłam od samego początku. Podobnie zresztą jak Cinnę - Lenny'ego Kravitza nie było za dużo, ale moim zdaniem wykorzystał dany mu czas w stu procentach. W ogóle bardzo mu do twarzy z takim delikatnym, złotym makijażem... Okazało się także, że mam serce z kamienia; moje koleżanki w kinie popłakały się kilkakrotnie, podczas gdy ja byłam prawie cały czas kompletnie niewzruszona. Prawie cały, bo jednak przemówienie Katniss w Dystrykcie 11 zrobiło na mnie duże wrażenie - jak zwykle zdecydowanie wolę historie toczące się wokół przyjaźni niż miłości. A propos, ckliwych momentów nawet nie było aż tak dużo, co też zaliczam na plus, bo ich serdecznie nie znoszę. Oglądając Igrzyska śmierci można było odnieść wrażenie, że jest to romansidło z elementami science fiction/fantasy, a choć nie da się ukryć, że jest to seria przede wszystkim dla młodzieży, to jednak ma zupełnie inne przesłanie. Mnie się na przykład niezwykle podobał pomysł Collins na główną bohaterkę - to znaczy: uczyniła ją symbolem rebelii, ale wbrew jej woli. W wielu książkach bohaterowie natychmiast łapią za broń i bezmyślnie maszerują z nią w imię jakiejś tam wyższej sprawy - a Katniss od samego początku nie chciała mieć nic wspólnego z powstaniem. Mnie się to wydaje znacznie bardziej realistyczne. Ogólnie rzecz biorąc, druga część podobała mi się znacznie bardziej od pierwszej; nie żałuję, że jednak poszłam. Film zleciał mi szybciutko, krzesło mnie nie uwierało, i, słuchajcie, cud się stał - reklamy leciały tylko 10 minut. Obejrzałam sobie zapowiedź Pustkowia Smauga na dużym ekranie i pogłaskałam plakat Piątej władzy z Benedictem wiszący w damskiej toalecie (rozważałam wyniesienie go, ale zrezygnowałam, bo za chwilę musiałabym zaklejać okna). Jutro czeka mnie jeszcze Thor: Mroczny świat, jeśli też mi się tak spodoba, to może w przyszłym tygodniu machnę następną recenzję. A na razie zdecydowanie wystarczy, godzina się zrobiła późna - pójdę odpłynąć w objęcia Morfeusza :) P.S. Zapomniałam powiedzieć w poprzednim wpisie: można się do mnie też 'zasubskrybować' tutaj. Powolutku się rozkręcam i wrzucam na bieżąco różne nowinki :)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj