Najlepiej będzie rozpocząć pisanie bloga od opowieści o tym, czym tak naprawdę są dla mnie "Gwiezdne Wojny". Często zetknąłem się z osobami, znającymi jedynie filmy, które nie potrafią zrozumieć fenomenu uniwersum, którego moc nie słabnie pomimo 36 lat od premiery.

Moja styczność z Sagą rozpoczęła się, gdy miałem 5 lat. Wówczas zamiast oglądać bajki, jak to dzieci powinny robić, mama sadzała mnie przed "Gwiezdnymi Wojnami" albo oldschoolowym chińskim kung fu. Widocznie bajki nie przykuwały mojej uwagi w takim stopniu jak te dwie rzeczy, które zaczynały kształtować mój gust kinomana. Animacje też oglądałem, ale w hierarchii zainteresowania stały trochę niżej.

"Gwiezdne Wojny" to prostota oparta na emocjach, które w moim odczuciu są podstawą fenomenu. To ona przyciągają, one nas oczarowują i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Nie jestem bezkrytycznym fanem, który powie, że są to najbardziej doskonałe filmy ever. Jestem świadomy ich wad, drewnianego aktorstwa (Mark Hamill!) i innych drobiazgów. Nie ma to jednak żadnego wpływu na to jak postrzegam uniwersum i z chęcią oglądam chronologicznie raz w miesiącu. Przynajmniej tak robiłem przez większość życia, gdy mieliśmy już sześć epizodów, a obecnie pomimo najszczerszych chęci nie mam tyle czasu. Innymi słowy nie należę do grupy Nowej Trylogii czy Starej Trylogii. Dla mnie, fana mimo wszystko wychowanego na pierwszych trzech epizodach, liczy się cała Saga, bez żadnych podziałów. Swego czasu po premierze "Mrocznego widma" toczyłem na forum Bastionu ogromnie długie dyskusje, w których broniłem tego filmu. Po analizach, wielotysięcznych seansach znam wszelkie wady, ale mi nie przeszkadzają. Nadal świetnie się bawię na tym filmie i śmieję w miejscach, w których raczej George Lucas nie chciał, aby się śmiano.

Saga dla mnie zawsze była przede wszystkim ucieczką od nudnej rzeczywistości. Światem, który swoją magią przemawiał do głębi serca i sprawiał, że czuję się jak ryba w wodzie. "Gwiezdne Wojny" dla mnie to nie jest film, to jest styl życia. Coś, co w chwilach smutku pociesza, a w chwilach radości ją potęguje (np. utwór "Throne Room and Finale" Williamsa poleciał po zdaniu matury, na której notabene "Gwiezdne Wojny" także były obecne). Zaczęło się to tak naprawdę w młodości, gdy modelem do naśladowania stał się Yoda i jego mądrości. Pewne cechy etyczne przenikają do życia i wpływają na zachowanie. Oczywiście nie oznacza to, że jak ktoś lubi Sithów, dzień później wybiera karierę polityka i w głowie mu absolutna władza. Raczej opiera się to na bardziej podstawowych cechach, które mimowolnie wraz z rozwojem bycia fanem, stają się one częścią codzienności. Wydaje się, że to wpływa po kolei na kolejne etapy wciągania się w ten świat. Dla mnie najpierw był to początek stałego Internetu i wstąpienie do organizacji zakonu Jedi. Różne fajne fanowskie zabawy, gra w multi w "Jedi Knighta" i takie tam błahostki. Co prawda, potem przerodziło się to scenariusz jak z filmu. Pewne osoby skuszone Ciemną Stroną zmieniały wewnętrzne prawo i wprowadziły swoisty triumwirat, czego efektem była moja zabawa w walkę z nimi i ostatecznie rozbicie zakonu. Dobry fun, nie ma co więcej mówić. Naturalnym kolejnym aspektem jest kolekcjonerstwo. Począwszy od książek (wciąż uzupełniam drobne braki, gdy przez dwa lata z różnych powodów nie mogłem regularnie zbierać), skończywszy na gadżetach czy plakatach. Pamiętam dumę, gdy z zagranicy przybyła do mnie replika miecza świetlnego Dartha Vadera z epizodu IV z Master Replicas. Kosztowało krocie, ale nadal jest centralnym punktem mojej wciąż rozwijającej się kolekcji.

Przeszedłem także przez etap fanowskiej twórczości, stając się autorem kilku fanficów. Miałem dziwny pomysł na to, gdyż ubzdurałem sobie, że muszą być one objętościowo i fabularnie rozległe, więc mogę chyba nazwać to nawet fanbookami. Było to dawno temu i szczerze mówiąc, boję się na to spojrzeć, bo na pewno pod względem technicznym wygląda to potwornie. Nigdy nie wszedłem na teren przebierania się. Jakoś nigdy mnie to nie pociągało. Żałuję też, że u mnie lokalny fandom był bardzo mało aktywny. Spotkań było strasznie mało.

Słowem podsumowania, uniwersum "Star Wars" dla mnie jest tak ważnym aspektem życia jak oddychanie. Dodaje mu kolorytu, zapewnia pozytywne emocje, stając się życiową pasją, którą kultywuje po dzień dzisiejszy. Sądzę, że jak coś kocha się tak mocno, nie ma mowy o wyrastaniu. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, w moim odczuciu nie może powiedzieć, że kiedykolwiek był prawdziwym fanem "Gwiezdnych Wojen".

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj