A jednak nie mogę nie odebrać. Poczucie winy to najcięższe, co zawsze ze sobą noszę. — Cześć, mamo, wszystko w porządku? — Tak, wszystko dobrze, skarbie. Tak tylko dzwonię, aby zapytać, co u ciebie. Widzę ją w domku na przedmieściach Filadelfii, w którym dorastałam. Miesza sos pieczeniowy na kuchence — jedzą wcześnie, a w piątki jest to zawsze pieczeń i purée ziemniaczane — a następnie wyciąga korek z butelki wina Zinfandel. W weekendowe wieczory pozwala sobie na kieliszek. Niewielkie okno nad zlewem przyozdobione jest żółtymi zasłonkami, a przez uchwyt od kuchenki przewieszona ścierka do naczyń z napisem „Do dzieła”. Tapeta z kwiatowym wzorem obłazi na brzegach, zaś lodówka na dole jest wgnieciona w miejscu, w którym kopnął w nią ojciec, gdy drużyna Eagles przegrała decydujący mecz. Kolacja będzie podana, gdy tata, pracujący w sprzedaży ubezpieczeń, wróci z pracy. Pojawi się w drzwiach wejściowych, a mama da mu na powitanie szybkiego całusa. Zawołają moją siostrę Becky do stołu; pomogą jej pokroić mięso na talerzu. — Dzisiaj Becky sama zapięła kurtkę — relacjonuje mama. — Całkiem sama. Nie pomagałam jej. Becky ma dwadzieścia dwa lata. O sześć mniej niż ja. — To wspaniale. — Czasem czuję, że chciałabym mieszkać bliżej rodziców, bo wtedy mogłabym im pomagać. Innym razem wstydzę się tego, jak ogromną odczuwam ulgę, że jestem daleko. — Mogę do ciebie oddzwonić? Śpieszę się do pracy. — Och, zatrudnili cię przy kolejnym przedstawieniu? Waham się, co odpowiedzieć. W głosie mamy słychać większe ożywienie. Nie mogę powiedzieć prawdy, więc wypalam pośpiesznie: — Tak, to niewielka produkcja. Pewnie nawet niewiele będzie o niej w prasie, ale makijaże są kunsztowne i skomplikowane. Naprawdę nietypowe. — Jestem z ciebie taka dumna. Nie mogę się doczekać przyszłego tygodnia, gdy mi o wszystkim opowiesz. Wyczuwam, że mama chce coś dodać. Co prawda jeszcze nie doszłam do umówionego miejsca wizyty — kompleksu akademików Uniwersytetu Nowojorskiego — ale i tak kończę rozmowę: — Ucałuj ode mnie Becky. Kocham cię. Przed dotarciem do klientek wdrażam zasady, których przestrzegam podczas każdego zlecenia. Gdy tylko zobaczę klientkę, zaczynam się jej przyglądać. Zwracam uwagę na to, że brwi wyglądałyby lepiej, gdyby były ciemniejsze; nos należy wykonturować, aby wyglądał na węższy. Dobrze wiem, że i one taksują mnie wzrokiem. Zasada numer jeden: nieoficjalny uniform. Ubieram się na czarno, dzięki czemu nie muszę codziennie rano komponować nowego stroju. W ten sposób wysyłam też klientom subtelny przekaz, że to ja jestem ekspertem. Wybieram wygodne, warstwowe ubrania, które można prać w pralce, i o dziewiętnastej wyglądają równie świeżo co o siódmej rano. Podczas robienia komuś makijażu przestrzeń osobista jest ograniczona, dlatego mam krótko obcięte, wypolerowane paznokcie i miętowy oddech. Kręcone włosy upinam nisko z tyłu głowy. Zawsze przestrzegam tej reguły. Wcieram w dłonie płyn antybakteryjny, wkładam do ust pastylkę miętową, a następnie przyciskam dzwonek do mieszkania 6D. Jestem pięć minut przed czasem — to kolejna zasada. Jadę windą na szóste piętro. Podążam korytarzem w stronę głośno nastawionej piosenki Katy Perry Roar. Jedna z klientek jest w szlafroku, a druga w podkoszulku i bokserkach. Czuję zapach dopiero co zakończonych przez nie zabiegów upiększających — u dziewczyny o imieniu Mandy farby rozjaśniającej do blond pasemek, a u machającej rękami Taylor lakieru, który właśnie schnie na jej paznokciach. — Gdzie się dzisiaj wybieracie? — zagajam. Na imprezie światło będzie mocniejsze niż w klubie. Z kolei na randkę w restauracji potrzebny jest delikatniejszy makijaż. — Lit — rzuca Taylor i, widząc moje nierozumiejące spojrzenie, dodaje: — To na Manhattanie, w Meatpacking District. Drake był tam wczoraj. — A, to fajnie — kwituję. Lawiruję między rozrzuconymi na podłodze przedmiotami — parasolką, zmiętym szarym swetrem, plecakiem — i na niskim stoliku kawowym, żeby móc postawić na nim kasetkę z przyborami do makijażu, odsuwam na bok opakowanie po popcornie i do połowy pełne puszki Red Bulla. Otwieram kasetkę — jej boki składają się niczym w akordeonie, ujawniając wiele warstw kosmetyków do makijażu i pędzli. — O jaki efekt wam chodzi? — pytam dziewczyny. Niektórzy makijażyści upychają w swój codzienny grafik jak najwięcej klientów. Ja uwzględniam dodatkowy czas na zadanie klientkom kilku pytań. Jedna kobieta chce smokey eye i delikatnie umalowane usta, co nie oznacza, że inna nie ma wizji wyrazistych ust w krwistoczerwonym kolorze i jedynie muśniętych tuszem rzęs. Skupiając się na pierwszych minutach w kontakcie z klientem, oszczędzam czas. Ufam przeczuciom i obserwacjom. Dziewczyny twierdzą, że chciałyby seksowny, plażowy makijaż, lecz wiem, że tak naprawdę chcą wyglądać jak Gigi Hadid na okładce czasopisma rozłożonego na ich niewielkiej dwuosobowej sofie. — Co studiujecie? — zagajam. — Komunikację. Obie chcemy pracować w public relations. — Mandy wydaje się znudzona, jakbym była irytującym dorosłym pytającym dziecko, kim chce zostać, gdy dorośnie. — Brzmi ciekawie. — Przyciągam czarne krzesło z prostym oparciem wprost pod lampę sufitową, gdzie światło jest mocniejsze. Zaczynam od Taylor. Mam czterdzieści pięć minut na stworzenie wizji, którą dziewczyna chce ujrzeć w lustrze. — Masz niesamowitą cerę. Kolejna zasada: U każdego klienta znajdź coś, co możesz skomplementować. W przypadku Taylor nie jest to trudne. — Dzięki — rzuca, nie podnosząc wzroku znad ekranu komórki.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj