Pamiętacie, jak w oryginalnym "Czarnoksiężniku z krainy Oz" Dorotka ląduje w Oz i wszystko z czarno-białego nagle staje się kolorowe? Dokładnie takie wrażenie wywołuje wejście do ogromnej sali wystawowej San Diego Comic-Conu!
Wielokrotnie już na ten temat pisałem, więc nie będę próbował ująć tego w górnolotne słowa. Dość powiedzieć: to istne wariatkowo! Córka próbowała mi towarzyszyć, ale wkrótce się zmęczyła i musiała znaleźć sobie jakieś ciche miejsce, by w spokoju poczytać mangę.
Nagromadzenie ludzi z łatwością może przytłoczyć, więc jeśli nie lubicie tłumów, dobrze jest mieć oko na ewentualne trasy ucieczki. Z drugiej strony, jeśli potraficie chłonąć żywiołową energię wręcz buchającą z tysięcy ludzi wokół Was, to trafiliście w dziesiątkę. Nawet jeśli tłumy zatłoczonych miast są Wam – jako doświadczonym podróżnikom – nieobce, zauważycie, że tutejsza energia jest zupełnie inna. W mieście ludzie myślą o zupełnie różnych rzeczach, raz pozytywnych, raz negatywnych. Na Comic-Conie wszyscy mają wspólny cel – i zazwyczaj jest on szalenie pozytywny! Sorry, że trąci trochę metafizyką, ale jeśli potraficie się zestroić ze specyficzną energią tego wydarzenia (a przecież nie ma żadnego innego wydarzenia takiego, jak TO!), odkryjecie, że Wasza energia też się zwiększa, dzięki czemu jesteście w stanie wytrzymać w tłumie dłużej, niż wydawałoby się to możliwe. Przez ostatnie kilka dni każdej nocy spałem nie dłużej niż cztery i pół godziny. Zwykle potrzebuję więcej snu, ale Comic-Conowa gorączka zrobiła swoje, zniwelowała zmęczenie i pozwoliła mi przeć naprzód.
[image-browser playlist="589718" suggest=""]
Naprawdę żałuję, że nie jestem Wam w stanie opisać wszystkich wspaniałości, które miały tu miejsce. Na przykład: ten moment, gdy (prawie) cała ekipa filmowych X-Menów wystąpiła razem na scenie! Hugh Jackman, Patrick Stewart, Ian McKellen, Anna Paquin, Halle Berry, Jennifer Lawrence... o kimś na pewno zapomniałem. O kim? Nie wiem! Zbyt wielu ich było! Siedzieli przed nami i żartowali, jak gdyby nigdy nic. Naprawdę przedziwne wrażenie. I to chyba najlepiej opisuje wrażenia, jakie wywołuje Comic-Con. Jest przedziwnie. Spotkania z celebrytami już mnie nie wyprowadzają z równowagi. Wielu widziałem, niektórym uścisnąłem dłoń, z paroma nawet rozmawiałem. Przecież to tylko ludzie! A jednak gdy widzisz na żywo, w prawdziwym 3D, kogoś, kogo do tej pory widziałeś setki razy na ekranie telewizora lub kinowego ekranu, to wciąż dość dziwne uczucie. Widujemy ich tyle razy, że z czasem nabieramy wrażenia, że autentycznie ich znamy, gdy w rzeczywistości to kompletnie obce nam osoby. A potem – oto są! To właśnie wtedy mózg zwija się w pętelkę. Ale ja nie o tym chciałem… chodzi mi o to, że podczas SDCC w różnych miejscach, w tym samym czasie, ma miejsce tyle tego typu wydarzeń, że po prostu nie da się ich wszystkich obskoczyć – nigdy!
Nie mogę Wam opowiedzieć o wszystkich fascynujących panelach z twórcami efektów specjalnych, rysownikami, modelarzami, kostiumologami, pisarzami i celebrytami, które trwają właściwie non-stop, codziennie, przez cztery ekscytujące dni Comic-Conu. Mam wrażenie, że Was zawiodłem, jakbym zamiast obsypać Was zawartością skrzyni pełnej skarbów, rzucił tylko w tłum garść miedziaków. Niestety! Nie mam możliwości rozdać wszystkich skarbów. Jedyne, co mi pozostaje, to chyłkiem zgarnąć garść pełną monet i podzielić się nimi z Wami najlepiej, jak potrafię. Naprawdę chciałbym móc zrobić więcej.
[image-browser playlist="589719" suggest=""]
Dzisiejszy reportaż będzie trochę krótszy (nie płaczcie), bo zamierzam spędzić swój pozostały czas w sali wystawowej, a z tamtejszego huraganu dźwięków, świateł i wydarzeń naprawdę trudno wybrać tylko kilka. Zamiast tego przesyłam więc trochę więcej zdjęć. Mam nadzieję, że ukażą choć ułamek tego, co próbuję właśnie opisać słowami. Dzięki San Diego Comic-Con poznałem mnóstwo wspaniałych nieznajomych (Jayme, Stephanie, Trey...), celebrytów (Bryan Cranston, Deep Roy...) i artystów (William Stout, Neal Adams...). Ogromnie się cieszę, że ten niesamowity fenomen popkultury stał się tak ogromną częścią mojego życia.
Jak w wypadku wielu innych konwentów, na których byłem, przychodzi ten okropny czas końcowego ogłoszenia. W innych miejscach, gdy wybrzmią ostatnie słowa, słychać sporadyczne brawa lub gorzej – nie ma żadnej reakcji. Tutaj, gdy z głośników oznajmiany jest koniec, zapada głęboka cisza, a potem wśród tysięcy ludzi zgromadzonych w jednym pomieszczeniu wybucha eksplozja okrzyków i gromkiego aplauzu. Wszyscy wiedzą, że byli częścią czegoś absolutnie wspaniałego! I choć na peryferiach naszej wspólnej świadomości czai się smutek pożegnania, jesteśmy szczęśliwi. Zawsze jest przyszły rok!
[[286]]
Przekład: Anna Piotrowska
[image-browser playlist="589720" suggest=""]Kevin Whitelock (Santee, Kalifornia) – człowiek wielu talentów: pilot śmigłowca, turniejowy rycerz, członek Southern California Browncoats (miłośnicy serialu "Firefly"), zapalony konwentowicz, od lat stały uczestnik San Diego Comic-Con. W 2012 roku wraz z żoną Anelią przyjął pod swój dach Jakuba Ćwieka i Macieja Wanickiego, którzy wybrali się na najważniejszy konwent świata. Od tego roku nasz amerykański korespondent.