CZĘŚĆ PIERWSZA Los Angeles, 1995

Rzeczywistość zżera cię żywcem Bez cienia wahania Wytrwałością nie ustępuje Słońcu I nikomu nie okazuje współczucia Spoon Jackson (przeł. Danuta Fryzowska)

1

Przez żaluzje przeświecają nocne światła stroboskopowe, naprzemienne ró­żowe i niebieskie błyski neonu z koreańskiego supermarketu na rogu. Po suficie przemykają cienie rzucane przez reflektory skręcających samocho­dów. Przez podłogę słychać dudnienie muzyki grającej w sklepie muzycz­nym na dole. Chris Shiherlis wręcz czuje w barku i szyi jej pulsujący rytm. Wstawaj, myśli. Nie daje rady. Wstawaj, kurwa, i to już! Otwiera oczy. Nie jest martwy. Martwi nie czują w ciele dudnienia K-popu dobie­gającego przez podłogę. Martwi nie krwawią. Nie jest w domu. Dom to ranczo wpisane w anonimowy krajo­braz doliny San Fernando. A to tylko zwykły materac na ramie stojący w jakimś kącie. To nie jest cela więzienna. To mieszkanie na piętrze. W Koreatown. Zamyka oczy i po raz kolejny odpływa na fali oksykodonu. Nagle przytomnieje. Jak tu trafiłem? K-pop zalewa go rytmicznym staccato broni automatycznej odbijają­cym się echem w szklanym kanionie między czarnymi budynkami. Sły­szy coraz głośniejsze wycie syren zbliżających się radiowozów. Pamięta, jak ciężka była torba z pieniędzmi, którą przewiesił sobie przez plecy. Breedan dostał, wykitował za kółkiem. Wpadli w zasadzkę. Trójstrzało­we serie z automatów, ogień zaporowy, zero wahania. Przybyły posiłki. Gliniarze. Uzbrojeni po zęby, żeby obezwładnić cywilów. Cywilów? Ja wam pokażę, jak się obezwładnia, skurwiele! Role się odwróciły. Czarno-białe metalowe powierzchnie podziura­wione jak sita, dźwięk sprawia, że czuje puls aż w głowie, gdzie eksplo­duje mu pod czaszką. Muzyka nadal dudni. Głośno i obco. Wykorzystaj to. – Skup wzrok – mamrocze do siebie. Cienie i różowe światło bijące od ulicy przecinają brudne ściany smu­gami. Łóżko, tania pościel, on w samych bokserkach. Jego ubranie złożone na plastikowym krześle ogrodowym. Na stoliku karcianym ciemny tele­wizor. Stare niedopałki papierosów zgaszone na wyszczerbionym spodku, w koszu na śmieci zmiażdżone puszki po piwie. Jakieś głosy na zewnątrz. Rana zieje otworem. Odłamki kości nie przebiły tętnicy podoboj­czykowej, bo inaczej już by nie żył. Psi lekarz, doktor Bob, weterynarz. Chris słyszał, jak mówił to Neilowi, kiedy ten go przytrzymywał. Chris wierzga nogami. Wstawaj, kurwa! Próbuje się przekręcić i usiąść, ale opada powalony bólem barku i mięśni szyi. Jak się tu dostał? Z Venice pojechał do Nate’a. Trąbienie klaksonów wyrwało go ze stuporu, kiedy czerwone światło zmieniło się na zielo­ne. Pamięta, jak jechał na północ wężykiem nad pogrążoną w mroku przełęczą Sepulveda do Encino. Sam sobie nie ufał, kiedy mknął drogą międzystanową numer 405. Venice. Ten krupierski gest. Jej dłoń sunąca wolno przez powietrze. Koniec dobierania kart. Zadzwoniła i zostawiła mu wiadomość. Nate oponował, ale Chris i tak pojechał do Venice. Wygramolił się z auta i zobaczył ją, jak stoi na balkonie. Te jej oczy i uśmiech – tak samo uwodzicielski jak wówczas, kie­dy spotkali się po raz pierwszy. A potem przybrała taką minę, jakby chciała go ostrzec. Otwierają się drzwi. Do pokoju wchodzi Nate. Jest wysoki, ma na sobie kremową sportową marynarkę zapinaną na dwa guziki i krawat bolo. Strąkowate blond włosy są wypomado­wane i zaczesane do tyłu, a opadające wąsy w stylu lat siedemdziesią­tych spływają po zaczerwienionej twarzy. Oczy, małe i bystre, po cichu mierzą i lustrują Shiherlisa. Która godzina? Nate zasuwa żaluzje. – Co? Jak długo tu jestem? Słowa. Chris słyszy je w swojej głowie. Mają sens. Tylko czy opusz­czają jego usta? Nate nachyla się nad nim. – Nie ruszaj się. Przysuwa do łóżka krzesło ogrodowe, siada i ostrożnie odkleja opa­trunek na ranie postrzałowej. Lecący z ogromną prędkością nabój kalibru 5,56 mm przebił się przez niego jak pocisk rakietowy Sidewinder, spełniając swoje przezna­czenie, czyli wywiercił mu w ciele wielki otwór i strzaskał kość. Chris pamięta z adrenalinową jasnością, jak leżał na asfalcie z głową przechyloną na bok, mając przed oczami przekrzywiony widok poszatkowanych kulami radiowozów. Nie mogę się ruszyć, pomyślał. Wtedy Neil dźwignął go na nogi. Nate zdejmuje opatrunek. Szwy są czarne, skóra czerwona i zaogniona. Padające z góry światło otula ich sylwetki. Nate odchrząkuje, kiwa głową i ponownie przykleja opatrunek. Potem opiera się na łokciach, szukając spojrzenia Chrisa. – Jesteś tu ze mną czy w Disneylandzie? – Ma niski i zachrypnię­ty głos. Chris potakuje ruchem głowy. – Trzeba cię stąd zabrać. I to szybko. Nate załatwia różne rzeczy. Towar. Jego transport. Skoki. Cokolwiek. – Charlene – charczy Chris. – Masz kilka godzin. Potem będzie za późno. Jego syn, jego żona. Charlene tu nie ma… – A Neil? – pyta. Spojrzenie Nate’a staje się chłodne, pozbawione emocji. Kontrolowana reakcja starego wyjadacza, jeśli chodzi o tragiczne w skutkach sytuacje. – Jeśli tu zostaniesz, będzie po tobie – mówi po prostu. – Teraz po­winieneś myśleć tylko o tym. – Neil… – Weź się w garść. Zaraz wracam. – Nate zwleka chwilę, po czym kręci nieznacznie głową i rusza do drzwi. Chris odprowadza go wzrokiem w blasku różowo-niebieskiego neo­nu bijącego od ulicy. Próbuje coś do niego powiedzieć, zanim wyjdzie, przekrzyczeć dźwięki K-popu niosące się po korytarzu. Stary, nie możesz ot tak, pokręcić głową, a potem wyjść. Drzwi zatrzaskują się.
Strony:
  • 1
  • 2
  • 3 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj