Legenda o Czarnej Wołdze (i nie tylko) powraca w nowej powieści Macieja Lewandowskiego. Przeczytacie fragment Grzechòtu.
W nozdrzach rozlewał się słodkawy zapach, którego nie potrafił zidentyfikować. Narkotyczny aromat, przesycony nutami przypominającymi wszystko, co najlepsze, nęcił i kusił. Umysł podsuwał kolejne abstrakcyjne skojarzenia. Ruszył przed siebie wiedziony ciekawością.
Nim się spostrzegł, stał już przed drzwiami, wpatrując się w łańcuch i kłódkę. Wnosząc po pokrywających ją rdzawych liszajach, musiała tu wisieć od lat. Mimo to sprawiała wrażenie solidnej. Natomiast decha, w której tkwiły bolce podtrzymujące skobel, przypominała sito. Jakub zagwizdał, szarpnął raz, drugi, trzeci i poszło łatwiej niż z mlecznym zębem – zardzewiałe bolce ustąpiły prawie natychmiast.
Nie zastanawiając się, szarpnął uchylone drzwi. Łańcuch zachrzęścił i z łoskotem osunął się w piach. Wrota zakołysały się delikatnie. Jakub wiedział, że nie powinien tego robić. I to właśnie dreszczyk emocji nie pozwalał na odwrót. Tuż za drzwiami kryła się kusząca tajemnica. I kto wie, może zaczyn kolejnej historii, którą kiedyś opowie…
– Inspiracja – bąknął pod nosem z przekonaniem, wpatrując się w drzwi szopy. – Inspiracja.
Przyjrzał się wyblakłej tabliczce i pchnął drzwi.
– Nie powinienem – upomniał sam siebie. I wślizgnął się do środka.
Pierwsze, co poczuł, to woń stodoły. Starej, zaniedbanej stodoły pełnej brudu oraz gnijących resztek słomy leżącej zbyt długo w wilgoci. Ten pierwszy był wszędzie, manifestując się we wszystkich swoich najbardziej klejących, cuchnących postaciach. W nikłym świetle widział wirujące w powietrzu drobiny kurzu.
Niespodziewanie wyczuł nuty prażonej kukurydzy, placków oraz czekolady. Zapachy, którym ciężko było się oprzeć. Których zdecydowanie nie powinno czuć się w takim miejscu. Nawet przyjmując, że Winnicki pędził alkohol. Bimbrownictwo nie było mu obce i wiedział doskonale, że zacier tak nie pachnie. Owszem, czasem miał woń tak kwaśną, że wręcz słodką, ale nie w ten sposób. Brzeczka piwna też inaczej woniała. Rozejrzał się krytycznie. Nigdzie nie widział
aparatury: nie było kotła osadzonego na paleniskowym tronie ani skraplacza, ani kotła pośredniego. Nic. Nie było widać nawet przewodów. Zadarł głowę. Dach może nie wyglądał na solidną konstrukcję, ale nie miał ani jednego wywietrznika, choćby jednego wyciągu. Coś jednak pachniało
intensywnie. Przygryzł wargę, zastanawiając się, co dalej. Jak zawsze wygrała ciekawość. Intruz. To słowo pojawiło się w głowie Jakuba, gdy ruszył w głąb, wiedząc, że pakuje się kłopoty.
Pomieszczenie, choć zaniedbane, było prawie całkowicie puste. Jedynie na samym środku stało coś olbrzymiego, przykrytego spłowiałym brezentem. Przez szpary w ścianach prześwitywało słońce, ale nie docierały żadne dźwięki. Nie słyszał ptaków ani świerszczy. Wszystko pożerała duchota stojącego powietrza. To nie była destylarnia ani fabryka waty cukrowej. Słodycz zaczynała się lepić do jego ciała, osadzając na języku i ustach. Miał wrażenie, że cały się klei. I nie było to przyjemne uczucie.
Możliwe, że sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby nie posłuchał głosu rozbrzmiewającego w jego głowie. Niestety. Siedzący bezpiecznie na tylnej kanapie podświadomości Ciekawski Jakub popychał Kubę coraz dalej. „No dawaj”, głos wręcz rozkazywał. „Zedrzyj to”.
Chłopak szarpnął za brezent, ale bez większego efektu. Opięty na czymś masywnym, haczył
o jakieś żelastwo. Uniosła się jedynie chmura pyłu, mysich bobków i zasuszonych farfocli, o których pochodzeniu Kuba nie chciał nawet myśleć.
– Nie warto – mruknął sam do siebie, schylając się po futbolówkę.
Znów poczuł słodkawy zapach. Nie potrafił go zidentyfikować, ale przywodził mu na myśl najsłodsze, najwspanialsze ciasto czekoladowe, jakie mógł zjeść. Coś, co trafia się na talerzu tylko raz w życiu. Zawahał się. W takim miejscu nie powinno pachnieć łakociami. Poczuł ukłucie niepokoju. Wiedział, co powinien zrobić. Kłopot w tym, że wiedza, co zrobić, nie zawsze wystarcza. Westchnął, czując, że przegrywa z ciekawością.
Pociągnął materiał raz jeszcze.
Tym razem brezent ustąpił bez trudu. Spłoszone gołębie poderwały się z łopotem i usadowiły na belce stropowej, zawiązując prowizoryczny sejmik. Narzuta zsunęła się ciężko na ziemię.
Jakub wpatrywał się w lśniącą czernią karoserię. W okrągłe ślepia reflektorów i wyszczerzoną paszczę chłodnicy. Nawet rdza oraz szczerby przy krawędziach nadkoli nie były w stanie zatrzeć piorunującego efektu, jaki wywoływał samochód. Chromowane części nadal lśniły niczym kły bestii wyczekującej okazji, by pożreć ofiarę. Masywne cielsko nie było jednak w stanie
się poruszyć. Chłopiec obszedł auto.
Bestia była kaleka. Wsparta na czterech poplamionych smarem pustakach, miała zdjęte koła. Brakowało zresztą nie tylko kół, lecz również części zwrotnic. Ze wszystkich stron sterczały jedynie urżnięte belki osi. Jeden bok pojazdu nosił wyraźne ślady wgniecenia. Rozbitą szybę częściowo przesłaniała uniesiona maska. Silnik bezceremonialnie wyrwano.
Mimo uszkodzeń wyglądał niczym smok. Wielki gad z minionej epoki, wyrżnięty z kawałka metalu. Może i pozbawiony kół i opon, ale nadal z szerokim uśmiechem drapieżnika. Wrak porzucony w jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi stodole. Ogromna kierownica. I uchylone drzwi, zapraszające na obitą skórą kanapę z tyłu.
– Nie jesteś porzucony – mruknął. – Ktoś cię tu ukrył.
Poczuł, jak zalewa go fala strachu, zimniejsza i ciemniejsza niż nocna nawałnica. Patrzył na samochód, który stawał się większy i większy, z groźnie wyszczerzoną kratą chłodnicy, czernią lakieru i mętną od brudu szybą. Niczym jaskra na cyklopim ślepiu.
Uniósł się na palcach i zajrzał do wnętrza. Słodkawy aromat naraz ustąpił drażniącej woni starego oleju, spękanej skóry, brudu, mysich resztek i… czegoś, czego chłopak nie potrafił zidentyfikować. Zmarszczył brwi, instynktownie odsuwając się od samochodu. Wtedy dostrzegł lśniący element. Nie był w stanie powiedzieć, czy to moneta, skrawek metalu czy jakiś porcelanowy śmieć. Cokolwiek jednak to było, lśniło i intrygowało Jakuba na tyle, że opadł na kolana, chcąc sięgnąć po błyskotkę.
Zamarł i oblizał wargi. Klęczał tuż przed wrakiem pojazdu stojącym na czterech chybotliwych bloczkach betonu. Tona, może pół, niech będzie i sto kilogramów – jeśli osunie się z pustaków, sprawi, że jego głowa pęknie jak arbuz. Popatrzył na podpory pociemniałe od wycieków z pociętych przewodów. Grzęzły w piachu, wykoślawione i niepewne.
Ale to coś lśniło. I była to moneta. Bez dwóch zdań. A obok niej leżała stara świeca zapłonowa. Jakub cmoknął, uśmiechając się pod nosem.
– Jesteś moja.
Wyciągnął ramię i sięgnął najdalej, jak tylko mógł. Nim się zorientował, co robi, wpełzł pod podwozie samochodu i wyciągał stawy, by położyć rękę na lśniącym owalu. Moneta zdawała się jednak przed nim uciekać. Im bardziej usiłował ją chwycić, tym dalej od niego toczyła się w kurzu i brudzie, jak przynęta wabiąca rybę.
Coś cuchnącego skapnęło mu na policzek. Uświadomił sobie, że prawie cały wpełzł pod wrak. Betonowe bloczki nagle zdały się znacznie bardziej kruche i liche niż jeszcze przed chwilą. Porżnięte i pogięte ośki ledwie zahaczały o krawędzie pustaków. Wszystko to chwiało się i trzeszczało. Starczyło, aby ktoś tylko lekko pchnął…
Kopnięty jak szczur…
Spanikował. Młócąc ramionami, wstrzymując oddech i zagarniając przy tym całe góry piachu, wyczołgał się spod samochodu. Nagle zapachniało bagnem. I czymś martwym – na tyle długo, by wypaczyć świat wokół. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. W panicznym, irracjonalnym odruchu podciągnął kolana pod brodę, zwijając się w pozycję embrionalną. Huknęło. Poczuł nieprzyjemny powiew zgniłego powietrza, jakby trup kłapnął zębami tuż za jego uchem. Odruchowo wcisnął głowę w ramiona, zaciskając powieki. Przez chwilę leżał skulony, na przemian ciężko dysząc i dławiąc się w bezdechu. Nozdrza, usta i oczy chłopca zalepiał brudny pył.
Poczuł na dłoni nieprzyjemną wilgoć, jakby rozgniatał balon z wodą. Znał to uczucie aż za dobrze. Wciąż skulony, uniósł nieznacznie rękę. Skrzywił się na widok swojej dłoni.
Skaleczył się.
To nie była pierwszyzna.
– Przemyj ziemią, przyłóż liść pokrzywy i będzie dobrze – wyrecytował żarcik dziadka Bogdana. Dziadek Bogdan był wiarygodnym źródłem porad medycznych, mimo to nikt nie kwapił się do przeprowadzania takich eksperymentów. Nawet wujaszek Jacenty.
Spojrzał na kawałek metalu. Teraz, myśląc klarownie, nie potrafił powiedzieć, czego szukał pod samochodem. Metal jak metal. Patrząc na rupieć, nie widział w nim niczego niezwykłego, ot, zwykły kawałek żelastwa z porcelanową głownią.
Sapiąc, dźwignął się z kolan.
Samochód leżał, przechylony na bok. Jeden z bloczków nie wytrzymał ciężaru i runął, a wraz z nim cały wrak. Gdyby Jakub się zawahał albo wpełzł nieco głębiej… Przełknął ślinę, patrząc na ostrą krawędź nadwozia wbitą w ziemię, tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się jego nogi.
– Cholera.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że w dłoni ściska sfatygowaną świecę zapłonową. Przez chwilę przyglądał się znalezisku, po czym jeszcze raz przeniósł wzrok na obalony wrak. Miał wrażenie, że samochód szczerzy się do niego w upiornym uśmiechu. I wtedy, w migoczącym pyle, w lepkim, dusznym powietrzu lśniąca karoseria drgnęła.
Kuba, czując rozlewający się po ciele lodowaty dreszcz, upuścił piłkę i wybiegł ze stodoły, nie oglądając się za siebie.
*
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h