Ile z gór tych złota, debiutancka powieść C Pam Zhang, to na najprostszym poziomie powieść przygodowa osadzona w czasie gorączki złota na terenie Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie jednak porusza wiele innych problemów i tematów, jak choćby kwestie dojrzewania i losów imigrantów. Ponadto autorka udanie dekonstruuje amerykański mit Dzikiego Zachodu. Oto pełen opis powieści:
Ba umiera w nocy. Osierocone dzieci imigrantów, Lucy i Sam, nagle zostają same w kraju, który nie uznaje ich istnienia. Zmuszone do ucieczki z górniczego miasta, wyruszają, by ostatni raz pożegnać z ojcem i uwolnić się od przeszłości. Podróż wiedzie je przez opustoszały widmowy krajobraz pełen kości gigantycznych bawołów i odcisków tygrysich łap. Rodzinne sekrety wychodzą na jaw, a relacja między rodzeństwem zostaje wystawiona na próbę. Ile z gór tych złota to przejmująca powieść przygodowa i zapowiedź oszałamiającego nowego głosu w literaturze. Epicka i intymna, łączy chińską symbolikę z niesamowicie oryginalnym językiem i wyjątkowym sposobem opowiadania historii, z którego na każdej stronie przebija tęsknota za domem. Zhang przygląda się również kwestii rasowej, pytając o to, gdzie tak naprawdę jest miejsce dla imigrantów.
Wydawnictwo Echa udostępniło fragment powieści w przekładzie Agi Zano:

ILE Z GÓR TYCH ZŁOTA - FRAGMENT

Złoto

Ba umiera w nocy, więc trzeba zdobyć dwa srebrne dolary. Nad ranem Sam wystukuje rozzłoszczony rytm na klepisku, chodzi tam i z powrotem, ale Lucy czuje, że zanim odejdą, musi przemówić. Cisza jej ciąży, napiera tak mocno, aż Lucy ustępuje. – Przepraszam – mówi do ba, leżącego na materacu. Pościel, w którą jest owinięty, to jedyny skrawek czystego materiału w mrocznej, zapylonej chacie, wszystko jest czarne od węgla. Ba nie zwracał uwagi na bałagan za życia; po śmierci omija go nieprzyjemnym, zmrużonym wzrokiem tak samo jak wcześniej. Lucy też omija spojrzeniem. Tylko Sam na nie zasługuje. Sam: oczko w głowie, krągły kłębek zniecierpliwienia, krążący przy drzwiach w za dużych butach. Za życia ojca łączyła ich nierozerwalna więź, a teraz Sam nie chce odwzajemnić jego spojrzenia. Dopiero wtedy do Lucy dociera: ba naprawdę odszedł. Dziewczynka dłubie dużym palcem bosej stopy w klepisku, próbując wygrzebać jakieś słowa, których Sam wysłucha. Rozpostrzeć błogosławieństwo nad latami cierpień. Pył unosi się upiornie w świetle wpadającym przez jedyne okno. Trwa nieruchomo w bezwietrznym powietrzu. Coś dźga Lucy w kręgosłup. – Pif-paf – odzywa się Sam. Ma jedenaście lat – Lucy dwanaście; jest drewnem – Lucy wodą, jak mawiała mama. Starsza siostra jest jednak wyższa aż o stopę. Sam wciąż ma miękkie, zdradliwie delikatne rysy. – Za wolno. Nie żyjesz. – Sam zwija palce w pulchne piąstki i dmucha w lufę wyimaginowanego pistoletu. Tak jak ba. Tak to się robi jak należy, mawiał, a gdy Lucy odpowiedziała kiedyś, że te nowe pistolety się nie blokują i nie trzeba ich przedmuchiwać, to ba uznał, że przyda się, żeby ją zdzielić jak należy. Gwiazdy rozbłysły jej gdzieś za oczami, nos przeszyła ostra strzała bólu. Nos Lucy nigdy się nie wyprostował. Pociera go teraz kciukiem i wspomina, co wtedy powiedział ba – że trzeba pozwolić, żeby samo się zagoiło jak należy. Popatrzył na Lucy po tym, jak rozlany siniak zbladł, i tylko pokiwał stanowczo głową. Jakby tak to zaplanował od początku. „Jak należy. Żeby ci się nie zapomniało, jaka jest kara za pyskowanie”. Sam ma brudne policzki, umazane prochem strzelniczym tak, by smugi przypominały (w zamierzeniu) indiańskie barwy wojenne. Pod burą warstwą kryje się jednak nieskazitelnie gładka twarz.
Źródło: Echa
Tylko ten jeden raz i tylko dlatego, że zaciśnięte dłonie ojca leżą bezradnie pod kocem – a może tak naprawdę jest dobra i mądra, bo jeśli go sprowokuje, to może ba wstanie i się na nią zamachnie? – Lucy robi coś, na co w innych okolicznościach nigdy by sobie nie pozwoliła. Też zwija dłonie w pięści, celuje z palców. Wbija je pod miękką brodę, tam, gdzie kończy się brud i sadza, a zaczyna dziecięcy tłuszczyk. Pod szczękę, którą dałoby się nazwać subtelnie zarysowaną, gdyby nie to, jak buńczucznie wysuwa się do przodu. – To ty nie żyjesz – oznajmia. Wystarcza jedno pchnięcie i Sam wypada na dwór jak na banicję. Słońce praży bez litości. Pora sucha w pełni, deszcz stał się odległym wspomnieniem. Ich dolina zmieniła się w bury spłacheć ziemi, rozpołowiony przez wijący się strumień. Po tej stronie stoją liche chaty górników, a po drugiej budynki na bogato, o porządnych murowanych ścianach i szklanych oknach. A wszystko to okalają ciągnące się w nieskończoność góry poprzetykane złotem; wśród wysokich, spierzchniętych od żaru traw, przycupnęły liche obozy poszukiwaczy złota i Indian, grupki vaqueros, podróżników i wyrzutków, a dalej rozdziawia się kopalnia, za nią kolejne, i jeszcze następne, i jeszcze. Sam prostuje wąskie ramiona i przechodzi przez strumień, czerwień koszuli niesie się po jałowej ziemi jak krzyk. Kiedy tu przybyli, dolina była jeszcze porośnięta wysoką żółtą trawą, na jej grzbiecie kłębiły się gęste dębowe zarośla, a po deszczu rosły maki. Trzy i pół roku temu przyszła powódź, podmyła krzewy, utopiła lub przegoniła połowę mieszkańców. Mimo to ich rodzina została, trwała samotnie na skraju doliny. Ba przypominał drzewo rozdarte piorunem: martwe w środku, lecz wciąż wczepione korzeniami w glebę. A co teraz, kiedy już go nie ma? Lucy stawia bose stopy w ślady butów, które zostawia Sam; milczy, oszczędza ślinę. Wody nie ma już od dawna, powódź zostawiła świat jeszcze bardziej spragnionym. Mamy też nie ma już od dawna.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj