Sam jest drobnym dzieckiem, ale w buciorach z cielęcej skóry robi kroki jak dorosły. Rzuca długi cień, liżący Lucy po palcach u stóp; uważa cień za odbicie swoich prawdziwych rozmiarów, a niewielkie ciało za przejściową niewygodę. „Kiedy będę kowbojem”, opowiada. „Kiedy będę awanturnikiem”. A ostatnimi czasy: „Kiedy będę sławnym zbiegiem. Kiedy urosnę”. Sam ma jeszcze na tyle mało lat, by wierzyć, że pragnieniami można podporządkować sobie cały świat. – Bank nie pomoże takim jak my – odzywa się Lucy. Równie dobrze mogłaby nic nie mówić. Pył łaskocze ją w nosie, więc przystaje, żeby odkaszlnąć. Gardło jej się marszczy. Zwraca wczorajszą kolację na ulicę. Od razu zbiegają się dzikie psy i zaczynają zlizywać zawartość jej żołądka. Przez chwilę Lucy się waha, choć Sam wybija butami niecierpliwy refren. Dziewczynka wyobraża sobie, że mogłaby porzucić jedynego członka rodziny, jaki jej pozostał, i opaść na ziemię między psy, walczyć z nimi o każdą kroplę tego, co należy przecież do niej. Ich życie składa się z brzucha i nóg, z karmienia i ucieczki. Prosty żywot. Ogromnym wysiłkiem woli podnosi głowę i rusza dalej na dwóch nogach. – Idziemy, partnerze? – mówi Sam. Tym razem to prawdziwe pytanie, a nie zwrot, przeżuwany w ustach, by nim splunąć. Po raz pierwszy dzisiaj Sam nie mruży ciemnych oczu. Pod ochroną cienia Lucy otworzyły się szeroko, coś się w nich na wpół roztapia. Lucy podchodzi, żeby dotknąć krótkich czarnych włosów tam, gdzie wystają spod przekrzywionej czerwonej bandany. Przypomina jej się, jak pachniały dawno temu, kiedy były tylko puszkiem na niemowlęcej skórze: jak drożdże, szczere słońce, oliwa. Jednak kiedy Lucy się porusza, przepuszcza promień światła. Sam zaciska oczy. Odchodzi. Lucy widzi wybrzuszone kieszenie spodni i wie, że te małe pięści znów są odbezpieczone. – Idziemy – odpowiada. Podłoga w banku jest zrobiona z błyszczących desek, jasnych jak włosy na głowie pani za ladą. Tak gładkich, że Lucy nie musi się obawiać drzazg włażących w stopy. Postukiwanie butów zyskuje teraz ostrzejszy ton, każdy krok brzmi jak strzał z pistoletu. To Sam. Kark ma poczerwieniały pod barwami wojennymi. Tu-tuk, rozlega się w banku. Kasjerka się gapi. Tu-tuk. Kobieta się wychyla. Za nią pojawia się mężczyzna. Z kamizelki zwisa mu łańcuszek. TU-TUK TU-TUK TU-TUK. Sam staje na palcach przed ladą, zginając skórę na butach. Dotąd coś takiego byłoby nie do pomyślenia, buty były zbyt cenne. – Dwa dolary srebrne – mówi Sam. Usta kasjerki drgają. – Czy macie… – Nie mają tu konta – odzywa się mężczyzna. Patrzy na dzieci tak, jak patrzy się na szczury. Sam milknie. – Na kredyt – dodaje Lucy. – Prosimy. – Widziałem was w okolicy. Ojciec was przysłał na żebry? W pewnym sensie tak. – W poniedziałek wypłata. Tylko trochę nam trzeba, żeby dociągnąć. – Lucy nie dodaje „szczerze”. Ten człowiek pewnie i tak nie chciałby tego usłyszeć. – To nie towarzystwo dobroczynne. Zmiatajcie do domu, wy małe… – Wargi mężczyzny poruszają się jeszcze przez chwilę po tym, jak przestaje dobiegać z nich głos, niczym u tej kobiety, którą Lucy kiedyś widziała, jak mówiła językami, a na jej usta napierała jakaś obca siła. – …żebraki. Poszli mi stąd, bo wezwę szeryfa. Strach przebiega Lucy po kręgosłupie zimnymi palcami. To nie jest strach przed bankierem. Przeraża ją Sam. Poznaje to spojrzenie. Myśli o ojcu, leżącym sztywno w łóżku, z rozchylonymi szparkami oczu. To ona pierwsza się obudziła dzisiaj rano. Znalazła ciało i czuwała przy nim, czekając, aż Sam wstanie, to ona zamknęła ojcu powieki – najlepiej, jak umiała. Sądziła, że ba umarł rozzłoszczony. Teraz wie, że się pomyliła: to było uważne spojrzenie drapieżnika, śledzącego ofiarę. Już dostrzega pierwsze sygnały, że Sam staje się naczyniem, które ojciec wziął w posiadanie. Sam ma w oczach tę samą zmrużoną czujność co ba. Sam nosi w ciele jego złość. A do tego trzeba dodać przyczółki, zajęte przez ojca już wcześniej: za duże buty i to miejsce na drobnym ramieniu, na którym opierał dłoń. Lucy już wie, czego się spodziewać. Ba będzie gnić dzień po dniu na materacu, a jego duch wylewać się z ciała i przenikać do ciała jego najmłodszego dziecka, aż pewnego dnia Lucy obudzi się i zobaczy, że zza tych błyszczących ciemnych oczu wyziera ojciec. A Sam przepadnie na zawsze. Powinni pogrzebać go raz a porządnie, przycisnąć mu powieki srebrem. Lucy musi to wytłumaczyć bankierowi. Jest już gotowa błagać. – Pif-paf – mówi Sam. Lucy już ma powiedzieć: Sam, przestań się wygłupiać. Wyciąga rękę, by pacnąć pulchne brązowe palce, lecz nagle widzi, że stały się dziwnie błyszczące. Czarne. Sam trzyma pistolet ojca. Kasjerka mdleje. – Dwa srebrne dolary – powtarza Sam, teraz już niższym głosem. Czai się w nim cień głosu ba. – Bardzo przepraszam – odzywa się Lucy. Unosi kąciki warg. Ha! Ha! – Wiecie, jak dzieci lubią się bawić, proszę wybaczyć… – Wynocha, bo każę was zlinczować – warczy mężczyzna. Patrzy prosto na pistolet, który trzyma Sam. – Poszli mi stąd, wy małe, żółte brudasy. Sam naciska spust. Ryk. Huk. Świst. Lucy ma wrażenie, że coś potężnego przelatuje jej koło ucha. Że gładzi ją szorstkimi dłońmi. Kiedy otwiera oczy, powietrze jest szare od dymu, a Sam robi krok w tył i przyciska dłoń do policzka, posiniaczonego odrzutem pistoletu. Bankier leży na ziemi. Po raz pierwszy w życiu Lucy nie zważa na to, że Sam płacze, po raz pierwszy Sam schodzi na dalszy plan, a ona odwraca się, odpełza. Dzwoni jej w uszach. Wymacuje kostkę mężczyzny. Znajduje udo. Pierś. Całą, nienaruszoną pierś, z sercem bijącym w środku. Mężczyzna ma pręgę na skroni, bo uderzył głową o półkę, kiedy odskoczył. Poza tym nic mu nie jest. Pistolet nie wypalił. Lucy słyszy śmiech ba, dobiegający z chmury dymu i prochu. – Sam. – Dziewczynka powstrzymuje się, by też nie zacząć płakać. Teraz musi mieć więcej siły, niż potrafi w sobie znaleźć. – Sam, ty ośle, bao bei, ty mały, durny ośle. – Miesza słodkie z kwaśnym, obelgi i pieszczotliwe zwroty. Jak ba. – Musimy stąd iść. To, jak ba przyjechał w te góry, by zostać poszukiwaczem złota, to historia prawie śmiechu warta. Jak tysiące innych przybyszów sądził, że żółte trawy tej krainy i słońce błyszczące jak złoty pieniążek zapowiadają jeszcze jaśniej migoczące zdobycze. Ale żaden z tych, którzy przywędrowali, by przekopywać Zachód, nie spodziewał się, jak wyschła i spragniona będzie ta ziemia, jak bezlitośnie wypije ich pot i siły. Nikt nie przewidział, jaka będzie skąpa. Większość przybyła za późno. Bogactwa zostały już wydobyte, skończyły się. Strumienie nie rodziły złota. Ziemia nie rodziła zboża. Zamiast tego przyjezdni znaleźli w zboczach gór o wiele mniej olśniewającą nagrodę: węgiel. Na węglu nikt się nie wzbogaci, nie nakarmi nim oczu ani wyobraźni. Dało się nim jednak wykarmić rodzinę – niemal się dało, mąką ruszającą się od wołków i resztkami mięsa, aż wreszcie wycieńczona marzeniami żona zmarła po wydaniu na świat syna. Wtedy zaś pieniądze oszczędzone na tym, że ubyło jednych ust do wykarmienia, ba mógł zacząć przeznaczać na picie. Miesiące nadziei, miesiące ciułania, i tyle z tego mieli: butelka whiskey, dwa groby wykopane tam, gdzie ich nikt nie znajdzie. Historia prawie śmiechu warta – ha! ha! – ba sprowadził tu rodzinę, żeby się wzbogacić, a teraz jego dzieci są gotowe zabić człowieka za dwa srebrne dolary.
Strony:
  • 1
  • 2
  • 3 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj