Czy wierzę we wszystko, co mówię swoim klientom? W głębi serca – niekoniecznie. Ale weźmy takich księży. Nikt mi chyba nie powie, że oni wszyscy wierzą w każde słowo, które wypowiadają do wiernych – a czy z tego powodu nazywa się ich „gulami w sweterkach” albo „przegiętym Vincentem Price’em”? Nie. Nie nazywa się. Bo ludzie wiedzą, że religia jest źródłem pociechy i ukojenia, nieważne, ile w niej prawdy. To jak z lekarzami, którzy powtarzają, że placebo – czyli zwykła cukrowa tabletka, dobrze mówię? – że placebo działa cuda i nie wywołuje żadnych skutków ubocznych, ale nie można go przepisywać pacjentom, bo regulacje, bo kwestie etyczne, zdrowotne, bezpieczeństwo i tak dalej. To właśnie jestem ja. Cukrowa tabletka dla duszy, po której ludzie czują się lepiej. No przepraszam bardzo, ale naprawdę wychodzą ode mnie odmienieni. No i tak, nie przeczę, że dobrze na tym zarabiam, w zeszłym roku spłaciłem hipotekę, ale przecież nie dlatego to robię. Tu nie chodzi o pieniądze. Jak to wyjaśnić? Dla mnie liczy się przede wszystkim wdzięczność w spojrzeniu biednej wdowy, świadomość, że się komuś pomogło. Takie spojrzenie, co tu dużo mówić? Ono jest warte więcej niż złoto. Oto moja nagroda. Co nie zmienia faktu, że bardzo lubię ten dom, te stare meble, książki, figurki aniołów na kominku. Wszystko to jest głównie z myślą o klientach, tak samo newage’owa muzyka w tle. Chodzi o to, żeby nabrali zaufania, żeby poczuli, że są w dobrych rękach. Nie, nie, jest mi tu bardzo dobrze. Bardzo przytulnie, zwłaszcza teraz, kiedy przestawiliśmy zegary do tyłu i noce są coraz chłodniejsze. Wyglądam przez okno na park po drugiej stronie ulicy i widzę, że mamy dziś wieczór taką prawdziwą mgłę, że prawie nie widać drzew. I muszę powiedzieć, że robi mi się w takich chwilach jeszcze cieplej, bo wiem, że mam centralne ogrzewanie, i stoję sobie tutaj w nowym swetrze, który zrobiła mi na drutach jedna z moich staruszek. Powiedziała, że mało policzyłem za to szczęście, które jej dałem, a zapamiętała, że lubię swetry. Urocza pani. Nie, kiedy byłem mały, najbardziej lubiłem deszczowe, wietrzne wieczory, bo mogłem się wtedy zakopać w pościeli, myślałem o tych wszystkich ludziach, którzy marzną gdzieś na dworze, i przez ten kontrast było mi jeszcze milej. Mam to szczęście, że ostatnio całe moje życie jest właśnie takie. Przytulne przez kontrast, można by rzec. Oho, ktoś dzwoni. Na stacjonarny, nie na komórkę, chociaż ledwo je rozróżniam, bo te dzwonki są bardzo podobne. – Dobry wieczór, tu Ricky Sullivan, biuro łączności z aniołami. W czym mogę pomóc? – Em, dobry wieczór. Nazywam się Dave. Dave Berridge. Dzwonię w takiej sprawie… Niedawno umarła bliska mi osoba i, wie pan, chciałem tylko… Sam nie wiem. Szczerze mówiąc, wahałem się, czy do pana zadzwonić. Nigdy raczej nie wierzyłem w tego typu rzeczy, z całym szacunkiem dla pana. Zresztą nie wiem, czy ta osoba byłaby zadowolona… Sądząc po akcencie, to ktoś miejscowy, na ucho niższa klasa średnia, wiek pod pięćdziesiątkę. Sprawia wrażenie zagubionego, jakby życie mu się rozsypało i wszystko straciło sens. Woła o pomoc. Po tych kilku zdaniach już wiem, że to klient w sam raz dla Ricky’ego Sullivana. Wiele się można o człowieku domyślić na podstawie samej rozmowy przez telefon. Zapisując imię i nazwisko w notatniku, zaczynam mówić. – Pozwoli pan, że wejdę panu w słowo. Wolę, kiedy kryształy światła… tak nazywam moich klientów… kiedy kryształy światła nic mi o sobie nie mówią, zanim przyjdą na konsultację, o ile się pan na to zdecyduje. Łatwiej mi wtedy odczytać ich aurę bez uprzedzeń, a poza tym tak jest uczciwiej. Zawsze powtarzam: nie po to się przychodzi do medium, żeby mu opowiadać o sobie. To medium jest od tego, żeby mówić! W ten sposób może się pan przekonać, czy ma pan do czynienia z profesjonalistą. To chyba uczciwe postawienie sprawy. Zdarzają się w tej branży oszuści, dlatego stoję na stanowisku, że wyjątkowym osobom, które mają odwagę zwrócić się do mnie o pomoc, należy się poważne traktowanie, jak przystało na rozumnych, dorosłych ludzi. Przykro mi, ale taki już jestem. A więc gdyby zdecydował się pan na konsultację, cena wynosi jedyne pięćdziesiąt funtów, sto funtów w przypadku wizyty domowej. Nie trzeba przynosić pieniędzy ze sobą, można zapłacić po tygodniu, dwóch, jak przyjdzie do pana rachunek, oczywiście jeśli uzna pan, że moja pomoc w nawiązaniu kontaktu z bliską osobą była warta tych pieniędzy. Kiedyś brałem mniej, ale zorientowałem się, że im więcej ludzie za coś płacą, tym mocniej w to wierzą. Berridge wydaje się już prawie przekonany, choć mówi cicho i niemrawo. Przypuszczam, że sporo wycierpiał. Przez chwilę jąka się i chrząka, wreszcie pyta, czy może przyjść na konsultację, choćby jeszcze dzisiaj, koło ósmej. Odpowiadam, że jak najbardziej, może nawet być wcześniej, jestem u siebie przez cały wieczór. To mały gest, który nic nie kosztuje, a pozwala trochę rozładować napięcie. Klient się rozluźnia, daje mu to poczucie kontroli, a to ważne dla człowieka, który doświadczył straty. Berridge dziękuje i się rozłącza, a ja natychmiast wyławiam starego iPhone’a, wchodzę na stronę lokalnej gazety i przeglądam nekrologi z ostatnich dwóch tygodni. W końcu trafiam na jego nazwisko: „Dennis Berridge, ukochany brat Davida, wujek Darrella i Josephine, zasnął w Panu dnia bla, bla, bla”. A potem jeden z tych wierszy, który pewnie znaleźli w książce z gotowcami dla drużby. Nie to, żebym krytykował. Ludzie mają prawo do swoich emocji, wiadoma sprawa. Po prostu uważam, że pewnych rzeczy nie wypada, to kwestia dobrego smaku. Przepraszam, ale takie jest moje zdanie, zwłaszcza gdy mowa o czymś tak osobistym jak śmierć. Tak czy owak, chodzi o brata. Sprawdzam, czy Berridge ma konto na Facebooku, i znów szczęście się do mnie uśmiecha. Przeglądam jego posty, klikam w niektóre linki i po jakimś czasie wiem już wszystko, czego mi potrzeba, by zrobić na nim dobre wrażenie, kiedy się zjawi. Z tego, co wyczytałem, wynika, że nie byli zwykłymi braćmi, lecz bliźniakami. Nic dziwnego, że David Berridge przez telefon wydawał się oszołomiony. Mówi się, że bliźnięta często mają więź telepatyczną, więc to musi być straszne, gdy jedno umiera. Pamię­tam, jak zmarł Ronnie Kray, ten gangster, i w gazetach napisano, że jego brat Reg zamówił wieniec z napisem „mojej drugiej połowie”. To musi być okropne, stracić kogoś tak bliskiego. Człowiek jest w takich chwilach całkiem bezbronny. Ale za to ja mam mniej roboty, jedną wspólną datę urodzin do zapamiętania, no i wiele szczegółów z dzieciństwa się pokrywa. Właśnie doczytałem, że byli jednojajowi, czyli nie potrzebuję nawet zdjęcia Dennisa, wystarczy mi profilowe Davida: twarz bez wyrazu, myszate włosy, siwiejące i pomału już rzednące; garstka piegów na nosie; przygasłe oczy i lekko sterczące po króliczemu zęby. Szczerze mówiąc, wygląda dość niepozornie, chociaż to może być wina zdjęcia. Właśnie dlatego zawsze proszę Jenny – moją agentkę prasową – żeby dawała mi do zatwierdzenia wszystkie moje zdjęcia przed wysłaniem. Dość już tych starych fotografii z wąsikiem. Żeby było jasne: nigdy nie wyglądałem jak Vincent Price, to niedorzeczne, ale po co dawać wrogom amunicję? Poza tym gładka twarz mnie odmładza. O, to ciekawe. Wygląda na to, że Dennis Berridge miał bloga. Hmm. Przeglądam ostatnie wpisy i muszę powiedzieć… strasznie to wszystko negatywne. Dużo ostrych słów… Muszę powiedzieć, że nie wygląda mi na kogoś, z kim mógłbym znaleźć wspólny język. W szkole interesowały go przedmioty ścisłe, potem sam uczył fizyki, dopóki w kwietniu nie przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Robi wrażenie zgorzknialca. Pomstuje na Amerykanów, chrześcijan, którzy chcą, żeby w szkole oprócz ewolucji uczono też biblijnej wersji stworzenia. Nie wiem, co w tym złego, dlaczego nie można przedstawić argumentów obu stron. Oho, zaczyna się. Richard Dawkins to, Richard Dawkins tamto. Oczywiście musi się też przejechać po homeopatii, jak to ma działać przy zerowym stężeniu i tak dalej. Nie zdziwię się, jeśli… o, proszę bardzo. „Dlaczego Doris Stokes przestała zabierać głos, odkąd umarła? Przecież książki same się nie wypromują”. Uuu, to było niskie. Przepraszam, ale to było niskie. Mówimy o zmarłej, która nie może się bronić. Kwestia elementarnego szacunku. Teraz już chyba wiem, co miał na myśli jego brat, mówiąc, że nie wie, czy ta osoba byłaby zadowolona, że do mnie zadzwonił. O nie, raczej by nie była. Dennis z pewnością dostrzegłby w tym gorzką ironię – że ostatnie słowo na jego temat będzie należało do kogoś takiego jak ja. Nieprawdaż? Zapamiętuję najprzydatniejsze szczegóły… doga niemieckiego imieniem Benji, do którego obaj bliźniacy mieli wielką słabość w wieku jedenastu lat, tego rodzaju rzeczy. Potem szykuję salon w oczekiwaniu na Berridge’a. Nie ma przy tym wiele pracy, ot, drobne akcenty tworzące odpowiedni nastrój. Delikatnie przyciemniam lampy, zapalam kadzidełko. Nie wiem dokładnie, jaki to rodzaj kadzidła. To jedno z tych, które mają taki różowy zapach, jeśli to wam coś mówi. Na stoliku przed sofą rozkładam kilka moich najbardziej imponujących książek o duchach. Nawiedzoną Bretanię Elliotta O’Donnella, przy której wcześniej nastraszył mnie pająk, i opasły tom pełen retuszowanych zdjęć aniołów. Obie leżą sobie na wierzchu, jak gdybym bez przerwy do nich zaglądał, podczas gdy w rzeczywistości nie przepadam za książkami. Nawet Nawiedzoną Bretanię kupiłem głównie dla ilustracji. W pierwszej chwili robią ogromne wrażenie. Weźmy tego zakonnika: „RYC. II. ZDJĘCIE SŁYNNEGO DUCHA Z SOMERSET”. Klasyczna, jak ja to mówię, upiorna zjawa, widziana w jasno oświetlonym korytarzu eleganckiej rezydencji w Bristolu. Dopiero jak się człowiek dłużej przyjrzy, to spostrzega, że na zakonnika światło pada z innej strony niż na wszystko inne na tym zdjęciu, z czego można wnosić, że klisza została naświetlona dwa razy. Oczywiście trzeba też sobie zadać pytanie, co fotograf (według podpisu niejaki A.S. Palmer) robiłby z gotowym do pracy aparatem i lampą w pustym korytarzu. Ale, jak mówię, na pierwszy rzut oka robi wrażenie.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj